head

head

wtorek, 15 marca 2016

ZUK 2016

Pamiętam, jak przed rokiem stałem podpierając ścianę na rozdaniu nagród i oficjalnym zakończeniu drugiego Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego. Bieg mi nie poszedł - nie potrafiłem odnaleźć się w śniegu i tyle. A jednak cała atmosfera wydarzenia ogarnęła mnie tak mocno, że czułem się szczęśliwy.

Była jednak jeszcze jedna, silniejsza myśl, nasycona emocjami jak cola tlenkiem węgla - bardzo pragnąłem stać się częścią ZUKa, dołożyć swoją malutką cegiełkę do tego, by za rok ktoś inny poczuł się dobrze w Karkonoszach.

Dlatego chętnie podjąłem temat oznaczania trasy (i sprzątania po sobie) - nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka.

Przyszedł czas na osobistą dygresję: jakiś czas temu w moim życiu był kilkuletni okres, kiedy mocno udzielałem się przy organizacji innego rodzaju imprez. Moja rola była dość ważna... Inaczej: było mnie mocno widać. Żeby nie przedłużać: nie zachowywałem się fajnie. Kilka razy zwrócono mi uwagę, że mógłbym przestać gwiazdorzyć i wziąć się do roboty. Pamiętam ogromny wstyd, jaki wtedy czułem. Przyrzekłem sobie, że odrobię tę lekcję.

W Karkonoszach odwaliliśmy kawał ciężkiej - i potrzebnej! - roboty. W piątek weszliśmy czarnym Szlakiem z Karpacza na Sowią Przełęcz i oznaczyliśmy trasę przez Okraj i Budniki aż do Karpacza, sprawdziliśmy też taśmy zawieszone przez Grześka na końcówce trasy.


W górach sporo śniegu, za Okrajem przecieraliśmy żółty szlak, napierając po kolana, a czasami i po pas w ciężkim puchu.



Czas mijał jednak szybko, 25 km i 1100 metrów w górę zaliczone. Zeżarliśmy ogromny obiad w Mieszku i poszliśmy spać.


Jako, że w sobotę zamykaliśmy trasę, czyszcząc ją z taśm od Śląskiego Domu, mogliśmy się wyspać. Weszliśmy przed południem na grań, wchodząc zielonym szlakiem na Słonecznik i przeszliśmy do schroniska pod Śnieżką, gdzie czekaliśmy na sędziów zamykających pierwszą połowę zmagań.



W Śląskim Domu panowała rewelacyjna atmosfera. Śmialiśmy się i gadaliśmy z Kasią i Piotrkiem zajadając Chleb Krasnoludów. Wolontariusze byli rewelacyjni, gotowi służyć wszelką pomocą uczestnikom. Ogrzaliśmy się tym ciepłem dobrych serc i ruszyliśmy zdejmować oznaczenia z drugiej połowy trasy.


Po drodze kilkakrotnie ludzie z obsługi biegu upewniali się, czy będziemy sprzątać, który fragment, i czy na pewno do końca. Widać było u nich troskę o nas, ale i coś jeszcze. Widziałem nieopisaną ulgę na nasze słowa zapewnienia, że sprzątniemy oznaczenia do samej mety. W jednej sekundzie na ich twarzach malowały się obrazy "zdążę na obiad do domu", "niedługo przebiorę się w suche rzeczy", "wrócę zanim dzieciaki pójdą spać", "za godzinkę będę leżał w wannie" i inne, tym podobne, miłe obrazy.

Podzieliłem się z Krzyśkiem refleksją, że nasza robota ma spore znaczenie - głownie takie, że dzięki temu, iż my ją wykonujemy, nie musi tego robić ktoś inny :) Ostatnie kilka kilometrów pracowaliśmy po zmroku, przy świetle czołówki i padającym śniegu, co nadawało otoczeniu niesamowitego uroku. Zaśnieżone drzewa, zaśnieżone, szlaki, zaśnieżone myśli i tylko wzrok skupiony, wypatrujący kolejne żółtej, a czasami czerwonej wstęgi.

W sobotę łącznie przeszliśmy i przebiegliśmy 34 km i 1600 metrów w górę. Nagrodą były wspaniałe wieczorne rozmowy z cudownymi ludźmi, pełnymi pasji i miłości do gór. Takie rozmowy ładują moja akumulatory megawatami motywacji i inspiracji... Czułem czystą, przejmującą wdzięczność za chwile spędzone z Magdą, Pawłem i innymi.

W niedzielę trzeba było jeszcze posprzątać od Odrodzenia do Śląskiego Domu. Oj, na długo zapamiętam przeprawę zielonym szlakiem do Odrodzenia! Mozolne zakopywanie i odkopywania się ze śniegu. Wpadanie po biodro i gramolenie się znowu kilka metrów w górę. Na grani - widoczność ograniczona do dwudziestu metrów. Stojąc przy tyczce oznaczającej zimowy przebieg szlaku widać było tylko kolejną... Poza tym nie było żadnych punktów odniesienia, wszystko zlane w gęste mleko, oblekające rzeczywistość. Chwilami nie było wiadomo, gdzie jest lewo, a gdzie prawo; czy szlak wiedzie w dół czy pod górę.

Skończywszy robotę usiedliśmy w Śląskim Domu, tym razem raczej pustym i cichym. Zdecydowaliśmy się zbiec do Karpacza czarnym szlakiem przez Kopę, Mieliśmy wrażenie, że wyjazd się praktycznie skończył.

Góry niespodziewanie odwdzięczyły się nam na sam koniec szaleńczym zbiegiem do Karpacza. Oznaczenia turystyczne pokazywały 55 minut, a my byliśmy na dole po kilkunastu. Pędziliśmy na złamanie karku po białym dywanie. Wszelki ból zniknął, zmęczenie odeszło, istniało tylko tu i teraz. Szeroko rozłożone dla równowagi ręce, śnieg skrzypiący pod nogami, łomoczące w piersi serce. Dla takich chwil warto żyć - jakkolwiek banalnie brzmią te słowa, innych nie znajduję. Innych nie ma.

Epilog.

Niedzielne 25 km i 1100 m dały w łącznie ponad 85 km i prawie 4000 m przewyższenia w ciągu 3 dni. Jednak jeden uśmiech Ani i Agi znaczy o wiele więcej, niż wszystkie te liczby.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Czysta kartka

Czysta kartka

Do Ultra Trail du Mont Blanc zostały niecałe dwa tygodnie. Od bardzo długiego czasu codziennie myślę o tym biegu i często o nim rozmawiam. Kiedy opowiadam o nim znajomym, którzy nie biegają ultra, to zawsze trochę się krępuję. W ich oczach i słowach wyczuwa się pewnego rodzaju dystans, szacunek pomieszany z niedowierzaniem, że mam zamiar przebiec prawie 170 kilometrów w Alpach.

Przypominam sobie, że jeszcze 2, 3 lata temu podobnie reagowałem na dźwięk tych czterech literek: U-T-M-B. Pamiętam, jak w papierowym „Bieganiu” czytałem relację Krzyśka Dołęgowskiego i targały mną emocje podobne do tych, które towarzyszyły mi w dzieciństwie, kiedy wieczorami czytałem pod kołdrą kryminały przy świetl latarki… Ekscytacja, fascynacja i lęk jednocześnie – a przy tym wrażenie, że choć to niesamowita przygoda, to nie potrafię sobie wyobrazić w niej samego siebie. To zbyt wielkie wyzwanie, jakby z innego porządku rzeczywistości. I nie chodziło o sam bieg, ale o wszystkie przygotowania i drogę, którą należy pokonać, żeby w ogóle stanąć na starcie w Chamonix.

Dzisiaj zastanawiam się, które buty założyć i jakie przekąski spakować do plecaka… A przecież przez te dwa lata nie wydarzyło się nic niebywałego, nie otrzymałem supermocy z kosmosu ani nic z tych rzeczy. Kiedy więc w rozmowach pojawiają się komentarze: „to nie dla mnie”, „ja mogę sobie tylko pomarzyć o czymś takim”, budzi się we mnie sprzeciw: skoro ja mogę, to każdy może! Wystarczy pokazać samemu sobie, że to możliwe. Chciałbym dzisiaj „sprzedać” Wam jedną sztuczkę, która mnie pomaga w tego rodzaju sytuacjach, a która może przysłużyć się również Wam, kiedy stoicie przed pozornie przytłaczającym i niewykonalnym wyzwaniem.

Stoję na chodniku przed wieżowcem. Ogromna bryła betonu i stali wydaje się sięgać nieba. Trzeba mocno zadrzeć głowę, żeby w ogóle uchwycić wzrokiem szczyt budynku. Robię rozpęd i… skaczę. HOP! I jestem na dachu. Wow, dokonałem czegoś niezwykłego. Oczywiście – to tak nie działa. Nie byłbym w stanie wskoczyć na dach wieżowca, ani nawet piętrowego domku. Ale przecież wiem, ze w środku tej masywnej bryły kryje się klatka schodowa i setki stopni, które prowadzą na dach. Czy potrafię wejść na pierwszy z nich? Tak, to nawet dość łatwe. Czy potrafię wejść na kolejny? Istnieje duża szansa, że mi się uda J A więc prawdopodobnie uda mi się pokonać każdy z tych stopni i w końcu znajdę się na dachu.

Weź teraz kartkę papieru i wyobraź sobie, że przedstawia ona wieżowiec. Na samej górze napisz swoje wyzwanie. Na samym dole napisz swoje imię. Między Tobą a Twoim celem rozpościera się wielka przestrzeń. Tak, masz rację, że w tej chwili nie da się jej ot tak przemierzyć. Nic nie szkodzi. Cała ta wielka przestrzeń jest bowiem dla Ciebie szansą, a nie zagrożeniem. Pomocą, a nie przeszkodą.

Możesz po swojemu zapełnić ją schodkami. Kartka jest na razie pusta, więc masz wielkie pole do popisu. Zacznij jednak od pierwszego stopnia – niskiego i łatwego do pokonania. Może to być treningowy wyjazd w góry. Może to być rezygnacja z pączka do porannej kawy – możliwości są tysiące. To jednak Twoja kartka i Ty decydujesz, co się tam znajdzie.

Kiedy już wpiszesz pierwszą rzecz i ją zrealizujesz, to tak, jakbyś wszedł na pierwszy stopień. Czy naprawdę było tak trudno? Pewnie nie. A spójrz, jesteś już bliżej celu, już nie stoisz na samym dole, jesteś już trochę wyżej, a co najważniejsze – jesteś już w drodze. Wystarczy teraz dopisywać kolejne rzeczy i dokładać kolejne stopnie. Wiesz już, jak to działa.

Tydzień temu chodziłem po Tatrach Zachodnich, po raz pierwszy w życiu. Spoglądając z okolic Łopaty na podejście pod Jarząbczy Wierch włos jeżył mi się na głowie. Ale lufa! Jak to zrobić? Okazało się, że podejście składa się z kamiennych stopni. Było ich mnóstwo, ale każdy z nich okazał dość łatwy do pokonania i w końcu stanąłem na szczycie.

To wszystko może wydać się banalne, ale jeśli tak jest, to dlaczego czasami upieramy się, że akurat nasze wyzwania są wyjątkowe? Czy nie podlegają tym samym zasadom? Nie da się ich podzielić na małe stopnie? NAPRAWDĘ?

Zapisz kartkę aż do samej góry. Rozplanuj kolejne kroki, tak żeby każdy był możliwy do zrobienia. Niech kolejne przejścia będą rozsądne, logiczne i w zasięgu Twoich możliwości.  Musisz być pewny każdego stopnia, za każdym razem potwierdzić sam przed sobą: czy to jest do zrobienia? TAK, to jest do zrobienia. W końcu dojdziesz na samą górę i wykonasz krok, który doprowadzi Cię – na razie na papierze – do Twojego celu. Skoro każdy krok po drodze – jak sam to ustaliłeś – był wykonalny, skrojony na Twoją miarę, przez Ciebie samego obmyślony, to czy Twój wielki cel jest do osiągnięcia?

Teraz Ty już też to wiesz. Dalej nie potrzebujesz mojej pomocy, masz już wszystko spisane na kartce.

Jeżeli komuś z Was przypadnie do gustu moja rada i zechciałby podzielić się zdjęciem swojej kartki, będzie mi bardzo miło.


poniedziałek, 15 czerwca 2015

Bieg Rzeźnika - relacja

Rozdział pierwszy

w którym wszystko się zaczyna zupełnie nie tak, jak powinno. Sprej mrozi za słabo i nie można znaleźć kluczy; dokonuje się również degustacji piwa – w tempie ekspresowym i pomijając niektóre aspekty; wreszcie docenia się aktywną regenerację i rozmaite metody autoterapii.

Każdą opowieść trzeba kiedyś zacząć. Chociaż od dawna marzę o UTMB, a moje przygotowania trwają wiele miesięcy, nie mogę przecież opowiedzieć wszystkiego od początku – głównie dlatego, że sporo już zapomniałem. Może w trakcie mi się przypomni?

W środku nocy wysiadam z autobusu w Komańczy. Jest bardzo chłodno, rozespane ciało sztywnieje z zimna, aż muszę wyciągnąć kurtkę. Bezchmurna noc przynosi nie tylko chłód: po raz pierwszy na starcie Biegu Rzeźnika widzę różowo-pomarańczową łunę przedświtu nad grzbietami gór. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Z powodu robót drogowych autobusy dowiozły nas później niż zwykle, zegarek dziwnie długo szukał satelitów, nie zdążyłem się nawet porządnie zdenerwować nadchodzącą chwilą startu, a już palba ze strzelby kazała biec. No dobrze, to trochę za dużo powiedziane. W tłumie półtora tysiąca osób nie dało się biec przez dobre kilka minut. Potem należało się skupić nad tym, czego nie robić: nie nadrabiać straty ze startu, nie patrzeć na tempo, nie biec pod górę, nie dać się wciągnąć w nerwowość pierwszych kilometrów i nie przejmować się faktem, że tyle osób wyprzedza cię, a ty masz nieodparte wrażenie zostawania w tyle. To wszystko jedna mija wraz z końcem asfaltu i początkiem podejścia na Chryszczatą. Sznur biegaczy zwalnia i pokornieje. Przyszedł czas, by góra pokazała każdemu jego miejsce w szeregu.

Świat dookoła jaśnieje, a oczy zaczynają szukać znajomych miejsc. Cudne jeziorka Duszatyńskie ze szmaragdową wodą, cmentarzyk przed szczytem… Bardzo łatwo poczuć tę wyjątkową atmosferę Bieszczadów. Czuję wielkie podekscytowanie i radość – tym większe, że biegnę tu już trzeci raz i pamiętam z poprzednich lat, jakie wspaniałości czekają mnie na trasie. Tym bardziej muszę powstrzymywać się od forsowania tempa. Plany są precyzyjne: zacząć bardzo spokojnie i pierwsze dwa etapy pobiec nie szybciej niż rok temu. Potem, między Cisną a Smerekiem cierpliwie pracować i nie tracić czasu, a następnie… Złoić połoniny tak, żeby bolało. Co jakiś czas wymieniamy słówko z Szymonem, utwierdzając się w przekonaniu, że wszystko jest w porządku. Nagle na zbiegu Szymon przyspiesza mocno, leci szlakiem w dół jak wiatr. „No dobrze, jak się bawić, to się bawić” – myślę i rzucam się w pogoń. Mijamy dziesiątki biegaczy, czerpiąc ogromną frajdę ze zbiegu. Kolejne potwierdzenie, że jesteśmy w dobrej formie. Na przełęczy Żebrak nie jesteśmy zmęczeni i z animuszem rozpoczynamy kolejne podejście.

Małymi kęsami wcinam batona i popijam wodę. Na tym fragmencie trasy nie ma szczególnie porywających widoków, jest za to wygodny szlak, jak to się mówi „biegalny” – oznacza to, że charakter podłoża i stopień nachylenia szlaku pozwalają biec przez prawie cały czas – poza bardziej stromymi podejściami. Na jednym z nich źle stawiam prawą stopę na dużym kamieniu. Mięśnie uda nie mogą dobrze wykonać swojego zadania dźwignięcia ciała i część obciążenia przejmują jakieś struktury w stopie. Zabolało. „Oby nie było z tego problemu” – mówię do siebie i idę dalej. Myślę o kolejnych fragmentach trasy i o tym, jak mocno słońce da nam popalić na połoninach.

Zgodnie z zasadami dobrej literatury powinienem teraz poświęcić kilka chwil mniej lub bardziej ciekawym przemyśleniom, zanim przejdę do rzeczy; potrzymać czytelników w niepewności, zawiesić na chwilę relację z wyścigu i napisać coś o przygotowaniach, sprzęcie itp. Rzecz w tym, że to wszystko nie ma sensu, bo po prostu pół godziny później było po wszystkim. Noga bolała coraz mocniej, każdy większy ruch w płaszczyźnie grzbietowej pogarszał sprawę. Serce mi pękało, kiedy mówiłem do Szymona: „nic już z tego niestety nie będzie.” Do Cisnej zostało jakieś pięć kilometrów i były to najgorsze chwile w moim biegowym życiu, mimo wspaniałego wsparcia ze strony mijających mnie biegaczy.

Czułem ogromny smutek, żal, rozgoryczenie, wstyd. Zawiodłem siebie, zawiodłem wszystkich, a przede wszystkim zawiodłem Szymona. Pal licho kontuzję i jej wpływ na start w Lavaredo, myślałem tylko o tym, że zawiodłem przyjaciela. W każdym razie: bieg skończył się dla mnie w Cisnej. Zdjąłem chipa i numer startowy. Pokuśtykałem do punktu medycznego, gdzie zamrozili mi kostkę sprejem. Miałem ochotę poprosić, by zamrozili mnie całego, żeby tylko nie myśleć i nie czuć.
O wiele łatwiej byłoby mi przyjąć porażkę, gdyby biegł sam. Gdybym miał słabą formę. Gdyby międzyczasy były kiepskie. Gdyby pogoda była paskudna. Gdyby nie było tylu przyjaciół i znajomych na trasie. Wszystko jednak było niemalże idealnie poza tym jednym punkcikiem w ciele, który zechciał się zepsuć akurat w najmniej odpowiednim momencie.

Kilka dni później po urazie nie ma śladu. Ból sprzed tygodnia wydaje się nierealny, niemożliwy. Czary jakieś. Jednak żal pozostał – choć czuję zapał do treningów i swoje myśli kieruję już ku kolejnym wyzwaniom, to wiem, że zostawiłem w Bieszczadach niezałatwione sprawy i że muszę tam wrócić, żeby dokończyć dzieła. Do kolejnej edycji Biegu Rzeźnika został prawie cały rok, ale ja już teraz w swoim kalendarzu piątek po Bożym Ciele mam zarezerwowany: dla Szymona, dla błota, dla połonin i piwa w Ustrzykach.

***

Kiedy wróciłem do Poznania, zacząłem się poważnie przejmować, czy uraz uda się wyleczyć przed Lavaredo. Na dodatek Krzysiek Dołęgowski zamieszał mi w głowie swoim artykułem, w którym przekonuje o nieskuteczności powszechnie stosowanej terapii lodem. Miałem w głowie rady Sławka Marszałka, których udzielił mi przy okazji innych dolegliwości. W sytuacji, gdy wydawało mi się, że należałoby unieruchomić bolące miejsce i nie tykać go pod żadnym pozorem, Sławek – który sam ma na koncie wiele Rzeźnickich medali i kilka hardkorów w świetnym czasie – polecił mi masować i uciskać… Tak też zrobiłem. Masowałem, rozcierałem, poruszałem, uciskałem opuchnięta kostkę. Następnego dnia czułem wyraźną poprawę, mogłem (prawie) normalnie chodzić, a nieobciążona noga nie bolała wcale.

Choć nie było mi dane wyjść z Cisnej w kierunku Smereka, mogłem prześledzić każdy kilometr, poczuć trudy napierania przez skąpane w słońcu połoniny dzięki licznym relacjom w internecie. Przez kilka dni większość postów, jakie wyświetlały się na moim facebooku związane były z Bieszczadami właśnie. Gdybym chciał zapomnieć, nie myśleć o stracone szansie musiałbym się zakopać w jakiejś jamie, gdzie nie dochodziłoby światło i wifi. Zdjęcia i słowa – kipiące emocjami – trzymały mnie dobre kilka dni z daleka od domu, kilkaset kilometrów od dusznego miasta.

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy na trasie Biegu Rzeźnika wiele drużyn przeżywało jedne z najintensywniejszych chwil swojego życia, ja siedziałem na ławie w pensjonacie Troll i robiłem coś zupełnie przeciwnego. Prysznic, czyste ubrania, pieniądze, łóżko, maść przeciwbólowa – wszystko to znajdowało się w naszym pokoju, którego drzwi były zamknięte na klucz, a ten spoczywał bezpiecznie w kieszeni mojego szwagra, Piotrka… gdzieś na Połoninie Wetlińskiej. Ciało, umysł, dusza – przez ostatnie godziny wszystko skupione było na biegu. Po jego przedwczesnym zakończeniu została ogromna pustka i nuda, a także chęć ucieczki. Piękna pogoda drażniła, serce gryzł robak zazdrości, bolało równie mocno, co kontuzjowana noga.  Kilkugodzinne oczekiwanie było wspaniałą lekcją pokory. Dzięki niej lepiej rozumiem, co to znaczy MÓC iść na trening, co to znaczy MIEĆ ZDROWE NOGI, co to znaczy BYĆ W STANIE kierować swoim życiem, wybierać szlak, którym się podąża.

W pewnym momencie trzeba było jednak zamknąć ten rozdział. Z wielką pomocą przyszło mi kilka buteleczek z ciemnego szkła, przywiezionych z Bieszczadów. Wielka Niedźwiedzica przywaliła mi kilka razy ciężką łapą w durny łeb i stała się ciemność.

Dygresja: jeden z moich znakomitych znajomych o wdzięcznej ksywie Piechu jest koneserem piwa i jego wielkim znawcą. Jego elaboraty na temat coraz to nowych gatunków, analizy piany, dogłębne niuchanie wszelkich aromatów wzbudzają mój wielki podziw. Degustacja tamtego wieczoru pomijała wiele z tych browarnianych aspektów. Zwracałem uwagę tylko na to, żeby dopasować otwór w butelce do otworu gębowego i w odpowiednim czasie zmienić szkło puste na pełne.

***

Piwna metoda autoterapii przyniosła dobry skutek, chociażby anestezjologiczny, podobnie wszelakie techniki manualnego znęcania się nad zepsutą kończyną. Przewóz jest naprawion.


Biorę głęboki wdech i unoszę głowę. Wzrok sięga daleko ku południu, gdzie w oddali majaczą niewyraźne jeszcze figury trzech włoskich sióstr.  

niedziela, 24 maja 2015

Ekonomika życia





Jednym z elementów naszej formy jest tzw. ekonomika biegu. Ogólnie rzecz ujmując chodzi o to, by ruch biegowy był swobodny, żeby nie napinać niepotrzebnie mięśni, które powinny być rozluźnione i nie marnować energii. Dzięki temu cały tlen dostarczany do organizmu trafia do mięśni napędzających nasze ciało i biegniemy tak szybko, jak to możliwe.

Podobnie można mówić o „ekonomice życia”. Wczoraj mogłem się przekonać, w jak głupi sposób marnuję czasami energię, „spalając” cenny życiowy tlen w emocjach i działaniach zupełnie bez sensu.

Wczoraj w Poznaniu odbywała się Poznańska Bimba, czyli miejski rajd przygodowy i gra miejska. Uczestnicy dostają na starcie mapę z zaznaczonymi punktami, na które trzeba dotrzeć biegiem lub komunikacja miejską i wykonać określone zadania, po czym spieszyć do kolejnego punktu. W ten sposób, od zadania do zadania, pokonuje się jakieś 30-40 kilometrów po mieście. Mieliśmy biec z Anią, ale okazało się, że tego dnia popołudnie i wieczór spędza w kościele, a więc nie starczy nam czasu. Zamiast tego wybraliśmy się od rana z dziećmi na Kids Run – imprezę biegową dla dzieciaków. Super sprawa, dziewczyny dzielnie biegały, wykonywały zadania sportowe, byliśmy z nich bardzo dumni. W drodze na bieg i z powrotem widziałem na ulicach biegaczy z mapą, biorących udział w Bimbie… Było mi żal, że nie mogę brać udział w zabawie. Czułem złość, smutek, rozgoryczenie, wiele razy w ciągu dnia wracałem myślą do „straconej szansy”. Mimo, że świetnie się bawiłem z rodzinką na Kids Run, gdzieś z tyłu głowy czaiły się negatywne emocje, oczywiście zupełnie niepotrzebne.

Zdałem sobie z tego ostatecznie sprawę w… pizzerii, kiedy czekaliśmy na pizzę (wiem, że to niezdrowe, dziękuję). Niegramotny Pan przyjmujący zamówienie, portfel w samochodzie, trzeba wracać, zamówienie w międzyczasie anulowane, znowu czekanie w kolejce, pizza ma być za 20 minut, po 30 nadal jej nie ma, Pan wyglądający jakby czekał z utęsknieniem, aż ktoś w końcu go stąd wykopie… Seria bezsensownych zdarzeń, sporo niepotrzebnych nerwów i w końcu jedyny słuszny wniosek, że to wszystko nie jest warte tych emocji, czasu, uwagi…

W tym miejscu powinienem zaproponować rozwiązanie, prawda? Skoro postawiłem diagnozę, że niepotrzebnie tracę energię na bzdury, to należałoby zaordynować odpowiednią kurację/rehabilitację. No cóż, chyba po prostu należy kierować uwagę na to, co ważne, starać się przywoływać w pamięci i utrwalać odpowiednie wzorce w taki bezpośredni, behawioralny sposób: kiedy uda się zrobić coś dobrze, pochwalić się, zapamiętać i przypomnieć sobie, kiedy bywa gorzej.

Dlatego też zamiast myśleć o straconej frajdzie biegu po mieście z mapą przypomniałem sobie bieg po Wielkopolskim Parku Narodowym sprzed kilku dni.



Zdałem sobie sprawę, jak wiele pozytywnych emocji przyniósł, jak wiele dobrego się wydarzyło.
Wstałem rano – to pierwszy plus. Uwielbiam to uczucie, gdy wychodzę wcześnie na trening w weekend. Wszyscy jeszcze śpią, ulice są puste, a przecież świat już tętni życiem. Nie trzeba nawet jechać do lasu, wystarczy stanąć pod najbliższym drzewem i posłuchać ptaków. Zdążyłem nawet rzucić okiem na mapę i zaplanować trasę po Wielkopolskim Parku Narodowym. Pojechaliśmy z Szymonem do WPN-u z zamiarem pokonania ok. 30 kilometrów trasą Forest Runu.

Spotkanie z przyjacielem – to kolejny plus. Rozmowy o wszystkim, wspólny trening, wspomnienie ubiegłorocznego Rzeźnika, którego przebiegliśmy wspólnie i nakręcanie się na powtórkę przygody już za dwa tygodnie! Dobrze jest posłuchać, co o bieganiu myśli ktoś inny, „nakarmić się” emocjami, pomysłami, refleksjami. Widok sarny śmigającej wśród drzew cieszy oczy, ale radość jest jeszcze większa, gdy można się tym widokiem z kimś podzielić. Podobnie z cudnymi, krętymi ścieżkami brzegiem jezior Dymaczewskiego i Góreckiego – uwielbiam tam biegać, a tym razem mogłem dodatkowo dzielić radość z kumplem.

Piękno przyrody – kolejny plus. Mieszkam w mieście, trenuję w mieście. Często szkoda mi czasu, żeby pojechać za miasto na trening. Czasami wydaje mi się nawet, że bieganie po asfalcie może być również fajne, co bieganie terenowe. Wystarczy jednak godzina w WPN—ie, żeby poustawiać priorytety. A jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, że bieganie w terenie to zupełnie inna bajka, daj mi znać. Zabiorę cię nad Jezioro Góreckie na czerwony szlak, który skradnie ci serce. Biegłem wąską ścieżką, mając po lewej stronie błyszczący błękit wody jeziora, nad sobą zielony sufit liści, spomiędzy których przezierało złote światło. Pijany wiosną i zapachem konwalii, które gęstym dywanem słały się po obu stronach ścieżki, biegłem z uśmiechem przyklejonym do paszczy. Tak. To są chwile, które warto przeżyć. To są chwile, które są dobre, które budują, które dają szczęście, które sprawiają, że człowiek staje się lepszy. Warto sobie przywoływać je w pamięci, gdy rzeczywistość skrzeczy.


Dobrej niedzieli.

wtorek, 19 maja 2015

Zimowe remire… renime… reminiscencje



Mój kolega Lucas Pawłowski właśnie zmaga się z Głównym Szlakiem Sudeckim (ponad 400 km), a ja śledząc jego poczynania wracam myślami do ZUK-a….

Chciałbym więc przypomnieć Wam filmik, jaki nakręciliśmy z Piotrkiem:

 
 
a o tym, że było super, świadczą też zdjęcia:







niedziela, 15 marca 2015

Pogaduchy

Rozmowa z kumplem-biegaczem




K: Siedzimy w górach i codziennie biegamy.
Ja: Leży jeszcze śnieg?
K: Jak tylko się ruszy ponad dolinę to jest śnieg.
Ja: A na Wielkanoc to nie będzie jedno wielkie BAGNO?
K: Mam nadzieję, że będzie.

:) #takimamyklimat #trailtostanumysłu

dla pierwszej osoby, która zgadnie, z kim gadałem, nagroda :)

środa, 25 lutego 2015

3 pytania do... Magdy Łaczak

Magda regularnie udowadnia, że w biegach ultra kobiety mogą rywalizować... źle powiedziane... skopać tyłek facetom. W swojej kategorii wygrywa regularnie najważniejsze biegi w Polsce - Bieg 7 Dolin, Bieg Ultra Granią Tatr... W zeszłym roku w Mistrzostwach Świata Skyrunning w Chamonix przybiegła tuż za dwiema największymi gwiazdami kobiecego ultra na świecie - Emelie Forsberg i Anną Frost. A co by było, gdyby Magda nie pomyliła trasy? Mam nadzieję, że przekonamy się o tym w rozpoczynającym się sezonie.










Tymczasem Magda Łączak, zawodniczka Team Salomon, odpowiedziała na nasze trzy pytania...


1 W górach znajduję...

...spokój i ciszę.

2. Biegam dystanse ultra, bo...

... zdążę sobie wiele spraw przemyśleć i poukładać, a priorytety nabierają wyraźniejszych barw.

3. Jeżeli w górach miałoby się spełnić jedno z moich marzeń, to byłby to...

...dom z ogrodem przy wodzie, gdzie spędzalibyśmy dużą część roku trenując i przyjmując przyjaciół.