head

head

piątek, 27 czerwca 2014

Bieg Rzeźnika 2014 - relacja

Bieg Rzeźnika 2014 – relacja.

Minęło kilka dni i wrażenia odpowiednio uleżały się i okrzepły, czas więc zdać relację.
Dzisiaj bez zdjęć, muszą Wam wystarczyć słowa.

Nie miałem Rzeźnika w planach na 2014. Wakacyjna rozpiska obejmowała trzy górskie biegi ultra co kilka tygodni, począwszy od lipca. Czerwiec miał być okresem najcięższych przygotowań i mocnego treningu pod starty. Dlatego kiedy Sławek po raz pierwszy wspomniał mi o możliwości startu w Rzeźniku w zastępstwie, odmówiłem. Jednak gdy na tydzień przed ponownie spytal mnie, czy nie pobiegłbym z jego kolegą Szymonem, w zastępstwie kontuzjowanego partnera, przemyślałem rzecz raz jeszcze. W końcu starty to najlepszy trening, a po Rzeźniku miałbym jeszcze ilka tygodni na regenerację przez biegiem K-B-L. 

Ostateczna decyzja zależała jednak – jak to w życie bywa – od mojej żony Ani. Kochana Ania dała mi zielone światło i mogłem potwierdzić Szymonowi, że wystartujemy wspólnie.

Cieszyłem się tym bardziej, że uwielbiam Bieg Rzeźnika. Klimat Bieszczadów, specyficzna atmosfera tworzona przez organizatorów, bieg parami – wszystko to łączy się w niepowtarzalną całość, której smak jest wyjątkowy jak piwo warzone specjalnie na bieg przez zaprzyjaźniony browar.

Co więcej, Szymon jest nieco wolniejszy ode mnie i był to jego debiut w ultra, tak więc wyglądało na to, że będę miał szansę nie złachać się całkowicie, a tylko trochę J

Przygotowania

No cóż… Zawsze może być lepiej. Zaledwie kilka treningów siłowych – na Górze Dziewiczej, w domu na rowerze, ze sztangą… Czułem, że wytrzymałość jest, ale siły może brakować. Obawiałem się nieco zbiegów – w poprzednich latach szwankował mi kolana i zamiast zyskiwać na odcinkach w dół traciłem cenny czas.
Humor jednak dopisywał i z entuzjazmem uścisnąłem dłoń Szymona w czwartkowy ranek.

Droga minęła dośc szybko. Autostrady mimo wszelkich zastrzeżeń znacznie ułatwiają i skracają podróż. Po ośmiu godzinach byliśmy na miejscu. Pogoda – marzenie. Ciepło, ale nie gorąco, w dodatku sucho. Kilka chmurek na niebie dla większej malowniczości. Odebraliśmy pakiet startowy i zasiedliśmy na drewnianych ławach Karczmy Łemkowyna.

Pakiet – bardzo bogaty. Kilka kuponów zniżkowych o znacznej wartości, sprej chodzący do mięśni, kilka próbek, fajna koszulka Newline, „rzeźnicki” Buff – świetny gadżet! – płyta-składanka, na której m in. utwory Wiewiórki na Drzewie, solidne wroki na przepaki, a wszystko podane w fajnym worku-plecaczku. Organizatorzy się postarali. Widać to było nie tylko po pakiecie, ale po przygotowaniu biura zawodów i przyległości, organizacji na trasie itd. Bieg Rzeźnika zawsze był postrzegany jako organizacyjnie i sportowo nieogarnięty. Myślę, że tegoroczna edycja: przygotowana i przeprowadzona znakomicie, z rekordem frekwencji, świetnym poziomem sportowym i znakomitym rekordem trasy skutecznie zamknęła usta krytykom.

Po porcji znakomitych zasmażanych pierogów udałem się na zasłużony, choć krótki odpoczynek przed startem.

Aprowizacja

Nauczony doświadczeniami z poprzednich startów, wziąłem różnorodne jedzenie: żele energetyczne, batony musli, Snickersy (do plecaka)  oraz bułki i kabanosy (na przepaki). W czasie biegu potwierdziło się, o czym jeszcze wspomnę później, że żele wyraźne mi nie śłużą. To był ostatni raz kiedy w ogóle zaprzątalem sobie głowę żelami energetycznymi na bieg. Basta!

W bukłak nalałem czystej wody – nie lubię izotoników, mdli mnie po nich i boli brzuch. Również na punktach piłem tylko wodę. Dodatkowo spakowałem sobie do worków po 0,5l coli – strzał w dziesiątkę!
W plecaku miałem 2 litry wody w bukłaku Deuter Widepack – dużo. Pierwszy raz uzupełniałem wodę w Smereku! Chciałem jednak przetestować bieg z pełnym, 2-litrowym bukłakiem.

Sprzęt

Większość sprzętu zapewnił mi sponsor – firma The North Face, wspierająca mnie w przygotowaniach do spełnienia mojego wielkiego marzenia – przyszłorocznego startu w UTMB. Testowałem sprzęt od kilku tygodni, ale chcialem wydać opinię dopiero po solidnym sprawdzianie w warunkach bojowych.

Lecąc od góry:

Czapeczka TNF Better Than Naked – świetna, głęboka (mam wielki łeb), z regulacją na elastycznym sznurku (nigdy więcej nietrzymających, ściuchranych rzepów) i otworem tylnim w odpowiednim miejscu (mam wielki łeb z kitą). Cienka, oddychająca, szybkoschnąca, wygodna.

Koszulka TNF Voltage Crew. Bardzo lekka i przewiewna. Dobrze skrojona, nie obciera, nie przesuwa się, szybko schnie. Nie mam zastrzeżeń.

Wiatrówka TNF z serii GTD. Bez kaptura, z dużymi panelami z siateczki. Bałem się czy wystarczy w razie deszczu i na wiatr hulający po połoninach. Wystarczyła. Nie jest to kurtka na trudne warunki, ale że tutaj warunki były korzystne, sprawdziła się dobrze. Rzecz jasna – ultralekka, wygodna, po spakowaniu nie większa niż pięść.

Spodenki TNF Better Than Naked. Krótkie szorty z wszytymi slipami. Najlepsze spodenki, w jakich kiedykolwiek biegałem i chodziłem. GE-NIAL-NE. Do tej pory WSZYSTKIE luźne szorty ze slipkami mnie obcierały, prędzej czy później. W tych – zero dyskomfortu w trakcie 13 godzin napierania w górach, w deszczu i w słońcu. Rewelacja. Pal sześć kieszenie, krój, długośc nogawki… Wygoda i komfort! Jeżeli tego nie ma, wszyty odtwarzacz DVD i ekspres do kawy nie pomoże. Polecam.

Buty TNF Ultra Trail. O butach można mówić godzinami. Porządny, drobiazgowy test na pewno się jeszcze pojawi. Póki co dość powiedzieć, że nie miałem do tej pory wygodniejszych butów w teren. Po Rzeźniku, ku swojemu zdumieniu, nie miałem na stopach ani jednego otarcia ni pęcherza. Miazga! Uwielbiam je.

Na koniec plecak – TNF FL Race Vest. Pojemnośc 8 litrów. Krój PRAWIE kamizelki z szerokimi panelami na piersiach. Bukłaki Widepack Source/Deuter 1,5l i 2l pasują jak ulał. Test plecaka też będzie, a więcej szczegółów dotyczących użytkowania niżej w relacji.

RACE REPORT

Pobudka boli. Pierwsza, druga, piąta, siódma. Kiedy wreszcie dzwoni budzik, jestem obudzony po raz chyba piętnasty.

Przedstartowy chłód daje skupienie i porządkuje wszelki bałagan. Wsiadam do autobusu, który ma przewieźć uczestnikow na start. Nie ma już miejsc siedzących, stoję w przejściu zawieszony między snem a jawą. To nie jest autobus relacji Cisna-Komańcza. Pod osłoną nocy ten autobus przewozi mnie do innego świata, w którym deszcz smakuje jak najznakomitsze wino, w którym liczy się przyjaźń i zaufanie, w którym szlak otwiera się krok przede mną i zamyka natychmiast gdy ucichnie odgłos moich stóp depczących Góry. 

Ktoś powiedziałby: „to tutaj najłatwiej poczuć się samotnym”. Ja mówię: „to tutaj najłatwiej odnaleźć siebie”. Mimo, że wokół mnie dziesiątki innych uczestników, że kilka kroków przede mną biegnie Szymon, jestem sam ze sobą. Słucham swojego oddechu, który staje się szumem lasu. A może odwrotnie. Słucham bicia serca, które idzie echem po zboczach gór. Kiedy uderzam mocno stopami o ziemię na ostrym zbiegu, z każdym krokiem rozbijam w pył jedną złą myśl. Wypacam zazdrość i pychę. Topię smutki w malachicie jeziorka Duszatyńskiego. Gdy wbiegam na pierwszy szczyt, moja dusza i umysł są lżejsze i czystsze. Deszcz zmywa ze mnie tatuaże ludzkich wyobrażeń o mnie. Kierunki się mieszają,

W nauce śpiewania stosuje się czasami trudne, wielodźwiękowe pasaże o znacznych interwałach, śpiewane szybko i bez zastanowienia, by uniemożliwić wokaliście namysł nad przebiegiem ćwiczenia, by nie był w stanie go świadomie wykonać. Do gry wkracza intuicja, nieświadomość, naturalne zdolności aparatu mowy. Śpiewak sięga dźwięków wyższych, niż byłby w stanie używając głosu w sposób kontrolowany.

Podobnie między Żebrakiem a Cisną mylą mi się kierunki. Nie wiem, czy podbiegam, czy zbiegam, wszystko jest równie łatwe. Nie poddaję się jednak całkowicie rytmowi, bo zajechałbym Szymona. Nie jestem kowalem własnego losu, ale jako bardziej doświadczony odpowiadam za ambitnego debiutanta. Ściągam wodze, rozmawiam z partnerem. Jest dobrze.

Ukochany zbieg z Beresta. Obiecuję, że nastęnym razem lecę w dół bez jakichkolwiek zahamowań, na pohybel tym, którzy staną mi na drodze, a najbardziej sobie.

Cisna.

Popędzam Szymona na przepaku. Wiem, że potrzebuje tego czasu, ale skąpię mu go. Każda chwila bezruchu wysysa życiodajną siłę. Każdy odpoczynek męczy. W drogę, na szlak!

Kocham trzeci etap. Na grafice przedstawiającej profil trasy są trzy wierzchołki. W rzeczywistości jest ich z osiem. Około piątego gubi się rachubę i traci nadzieję, że ten przed tobą jest ostatni. Nic to. To tutaj po raz pierwszy wybiega się ponad granicę lasu. Morze traw śpiewa i nęci, by położyć się w nim i zasnąć, być może na zawsze. Wąską ścieżyną biegnę przez świat zasnuty mgłą. Gdzieś tam stary niedźwiedź Schrodingera leży w gawrze i póki ktoś nie wejdzie do lasu, nie wiadomo: mocno śpi czy nie; gdzieś tam żmijha Uroboros gryzie się we własny ogon, choć to przecież niedorzeczne.

Gdyby nie kolana bolące na zbiegach, faktycznie czułbym się jak we śnie, gdy fizyczność zdaje się nie istnieć. Na drodze Mirka doświadczam kryzysu współczulnego: kiedy Szymona męczy kolka, mnie też coś zaczyna kłuć pod żebrami. Nie przyznaję się. Suszę zęby szczerząc się do wycelowanych w nas obiektywów.

Przed drugim przepakiem przytłacza mnie wspaniały doping uśmiechniętych obcych twarzy. Wkładam w serdeczne podziękowania tyle samo wysiłku co w bieg. Czy mnie samemu chciałoby się tak gorąco okrzykiwać nieznajomych? Chyba nie. Pochylam głowę i odbieram od wiwatujących turystów piękną lekcję życzliwości. Warto było przebyć pół Polski właśnie po to. Z przepaku w Smereku wybiegam jakiś inny.

Połoniny

Połonina Wetlińska to moim zdaniem najlepszy etap Biegu Rzeźnika. Podejście na Smerek jest świetne i różnorodne, bieg grzbietem połoniny dostarcza niesamowitych widoków i wrażeń, cudny single-track, a na koniec mamy jeszcze karkołomny zbieg do Berehów! No i kibice… W ogromnej większości przypadkowi – wszak to turyści, którzy chcąc nie chcąc wdepnęli w sam środek rzeźnickiego zamieszania. Nie ma to jednak znaczenia. Klaszczą, pokrzykują, uśmiechają się, gratulują. To niewiarygodne uczucie, szczególnie, że na tym etapie większość uczestników ma już dość wysiłku. Kiedy ty czujesz się przeżuty i wypluty przez Matkę Naturę, w ich oczach urastasz do rangi bohatera. To zderzenie własnego i cudzego wyobrażenia o tobie wywołuje niesamowity efekt, niemalże epifanii, jak u Claude’a Levi-Straussa.

Ten bieg jest nie tylko o górach i wewnętrznych przemianach, ale także o ludziach.

Na zbiegu do Berehów dołacza do nas Domi, która przypadkiem jest w tym czasie na wycieczce w Bieszczady z grupą znajomych. Nie namyślając się wiele przystaje na moją propozycję, by ostatni etap – Połoninę Caryńską – przebyć razem. Jest co podziwiać. Dwa lata temu pisałem, że Caryńska przypomina Mordor: wygląda, jakby to było koniec świata – pusta, cicha, nieprzyjazna… Tym razem zieleni się morzem traw i złoci słonecznym blaskiem. Panoramy zapierają dech w piersiach i nawet wiatr nie przeszkadza zbytnio.

Banał nad banały: „dla takich chwil warto się tak męczyć”. Cóż, skoro ten banał to szczera prawda? Być może racjonalizuję sobie daremny trud, w końcu nigdy nie będę walczył o zwycięstwo, pozostaje mi więc szukac substytutów, nieprawdaż? A może po prostu moje żcie jest proste, wręcz banalne? Cieszę się z tego. Póki moje oczy wpatrują się z zachwytem w przestwór Bieszczadów, buzia sama się śmieje, jestem szczęśliwy w swoim małym, banalnym i niewyrafinowanym świecie.

Fakt, że Domi towarzysyzła mi w ostatnich godzinach (sic!) zmagań znaczy dla mnie szczególnie wiele. Domi, wybacz publiczną szczerość, mam nadzieję, że to początek przyjaźni choćby w połowie tak pięknej jak przyjaźń Twoja z Anią.

Kocham ten moment, kiedy za kolejnym wierzchołkiem okazuje się, że szlak schodzi z grzbietu  i zaczna trawersowac zbocze. Oznacza to początek ostatniego zbiegu do Ustrzyków. Kocham ten zbieg i to, że kolejni kibice i niekibice podaja coraz to inne informacje co do pozostałego dystansu/czasu… „Półtora kilometra!” – słyszę, by po chwili moich uszu doszedł okrzyk: „Dwadzieścia minut!”. Niedługo po tym: „900 metrów”, a w chwilę później: „3 kilometry!” Uwielbiam, kocham, uwielbiam. Teren wypłaszcza się, słychać gwar mety. Mostek, schodki, meta.

Jestem dumny z Szymona i cieszę się jego szczęściem. Dokonał czegoś wyjątkowego, przezwyciężył kryzysy, nie złamał się. Dotarł do mety z klasą, stylowo. Brawo Szymon! Dziękuję nie tylko za zaproszenie i zaufanie, ale przede wszystkim za to, że mogłem dzielić z Toba te chwile i byś świadkiem tego, jak stajesz się ultrasem. Będę to nosił głęboko w sercu.

No cóż, jakoś nie udało mi się zbyt wiele (czytaj: nic) napisać o technikaliach, odżywianiu i nawadnianiu, szczegółach sprzętowych i logistycznych. Obiecuję, że wspomnę o tym w suplemencie do powyższej relacji.
W suplemencie będzie również podsumowanie konkursu na wytypowanie naszego rezultatu na mecie i ogłoszenie zwycięzców. Może pojutrze? ;)


Na razie tyle!

wtorek, 17 czerwca 2014

Raport z frontu

Cisza w eterze

W dzisiejszym raporcie podsumowanie 2 miesięcy Programu Naprawczego, relacja z przygotowań do letnich startów i nowy konkurs – zapraszam serdecznie do lektury!

W ostatnich tygodniach nie miałem zbyt wiele czasu by pisać na blogu – przepraszam. Kończyłem przekład, który właśnie ukazał się drukiem Wydawnictwa Galaktyka. Książka nosi tytuł „Sztuka szybszego biegania” i  została napisana przez Juliana Goatera. Autora nie będę przedstawiał – odsyłam zainteresowanych na stronę wydawnictwa – dość powiedzieć, że to stara, dobra brytyjska szkoła biegania: na przełaj (jak to mówimy w Poznaniu: „na szagę” J ), przez błoto, dziury i krzaczory, z ozorem wywieszonym jak u harta i sercem bijącym w rytm drum’n’bassu. Polecam serdecznie zarówno początkującym, jak i zaawansowanym biegaczom. 

Książkę tę można wygrać w konkursie, o którym mowa na końcu niniejszego wpisu.

Jeżeli nudzą się wam kolejne plany, które prowadzą biegaczy grzecznie, za rączkę; jeśli chcecie popracować nad techniką i motywacją; wreszcie jeśli chcecie zasmakować treningu, po którym choć płuca rozrywa żywy ogień a nogi są jak z waty, to uśmiech nie chce zniknąć z twarzy, spróbujcie tego, co proponuje Julian Goater w „Sztuce szybszego biegania”.

Program naprawczy

Jak być może przypominacie sobie, kwietniowy półmaraton poznański przyniósł mi pewien zawód – nie złamałem 1:30 – a także solenne postanowienie zrzucenia zbędnych kilogramów, które przypałętały się podczas zimowych wieczorów spędzonych nad przekładem w towarzystwie coli, żelek i orzeszków w czekoladzie.

Przez dwa miesiące po półmaratonie, dzięki pohamowaniu swej żarłoczności i zwiększonej dawce ćwiczeń udało się zrzucić 5 kg, czyli połowę zbędnego balastu. Druga połowa będzie systematycznie i po troszku znikać (mam nadzieję) przez kolejne 3 miesiące. W tym czasie udało się ograniczyć słodycze, zastępując je częściowo owocami.



Poza dwoma tygodniami przeziębienia utrzymywalem tygodniowy kilometraż rzędu 90km. Udało się zrobić kilka długich wybiegań i treningów siły, również niebiegowej. Do tego rower stacjonarny, sztanga, rozciąganie i drobne ćwiczenia sprawnościowe. Oczywiście jak to zwykle bywa, czuję, że mogłem ten okres lepiej przepracować… Rownie dobrze mogłem go nie przepracować wcale.

Plany startowe

Lato zapowiada się bardzo pracowicie…
19 czerwca Bieg Rzeźnika 77km
11 lipca K-B-L 110km
9 sierpnia Chudy Wawrzyniec 85km
8 września Bieg 7 Dolin 100km

Rzeźnik wyskoczył w ostatniej chwili, niespodziewanie, ale uznałem, że raz się żyje i warto spróbować J

Uwielbiam ten bieg. Uwielbiam jego pewne niezorganizowanie i przede wszystkim brak napinki na nie wiadomo jaki poziom sportowy. Uwielbiam klimat Bieszczadów, niepowtarzalny, niepodrabialny. Uwielbiam deszcz i błoto. Uwielbiam Wiewiórkę na Drzewie. Uwielbiam mostek przed metą, już chcę tam być…



Zanim jednak to nastąpi, mam dla was mały konkurs. Polega on na wytypowaniu wyniku mojej drużyny (czyli Szymona i mój) na mecie Biegu Rzeźnika. Odpowiedzi w układzie hh:mm:ss (albo: nie ukończysz, dziadu!”) można wpisywać w komenarzach do posta na blogspot’cie, w komentarzach do bloga na forum bieganie.pl albo w odpowiednim wątku konkursowym na tymże forum. Swoje typy możecie zgłaszać do północy z czwartku na piątek.



Trzy najbardziej trafne wyniki (w przypadku nieukończenia – 3 najszybsze odpowiedzi „NIE UKOŃCZYSZ, DZIADU, HEHEHEHEHE!”) zostaną nagrodzone książką Juliana Goatera „Sztuka szybszego biegania”, wydawnictwa Galaktyka.

Zapraszam!


P.S. Trzymajcie kciuki, proszę…

P.S. 2. W kolejnych wpisach: debiut mojej żony Ani w triatlonie ("biegnij mama, jak błyskawica, jak Rainbow Dash!" - Emilka) oraz test najszybszych butów do biegania na świecie ;)