head

head

czwartek, 20 listopada 2014

Szczur

Często w życiu czuję się tak, jak podczas biegu na 5km. To znaczy: czuję, że zostaję w tyle. Doświadczam tego przedziwnego wrażenia, że nie wiadomo kiedy wszystko się zmieniło, A PRZECIEŻ UWAŻAŁEM?!

Czasami wykorzystuje się podobny motyw w filmach. Dajmy na to, że dziecko czeka w noc wigilijną, aż Święty Mikołaj wpadnie przez komin z worem podarunków. Smyk czeka, aż rodzice zasną, po czym na paluszkach przemyka do salonu i kryje się za fotelem taty. Stara się nie mrugać, żeby niczego nie przegapić. Co chwilę sprawdza elementy otoczenia: choinka jest, a pod nią sporo miejsca, nawet na największe pudła; na kominku talerz pełen ciastek, obok niego szklanka mleka; trochę siana dla reniferów; komin na pewno czysty i drożny, tata zapewniał, że tak… Nic, tylko czekać.

Mija godzina, a potem druga. Determinacja i skupienie brzdąca są tak wielkie i głębokie, że zaczynają wytwarzać własne pole grawitacyjne. Mniejsze sprzęty domowe drgają i z cichym szmerem suną po podłodze w stronę ciekawskiego urwipołcia. Oczy przymykają się na jedną chwilę, trzeba je natychmiast otworzyć!

I po sprawie. W powietrzu unosi się jeszcze pył z komina, za oknem słychać dzwonki sań, ale po Świętym ani widu, ani słychu. Prezenty pięknie leżą pod drzewkiem pachnącym zimą. Oburzenie, niedowierzanie, podziw – czy to poczciwy, gruby starzec z brodą czy ninja? W każdym razie można zwijać stanowisko obserwacyjne za fotelem i iść spać. Po drodze malec kradnie resztkę nadgryzionego ciastka. „Będzie na Mikołaja”, myśli. I dodaje cicho: „ho, ho, ho”.

Mam podobnie. Zamykam oczy, a gdy je ponownie otwieram, moda przeminęła i jest nowa, wczorajsze „fajnie” jest już dzisiaj passe, niedawny obciach jest bieżącym trendem. Gubię się trochę w tym wszystkim i już nie wiem, czy robię coś, bo chcę? Czy może dlatego, że jest modne i chcę być na czasie? A może kontestuję modę, ale czy wtedy nie staję się hipsterem albo innym dziwadłem? A może antycypuję zmianę tendencji i robię coś, co jutro powinno się okazać godne uznania?

Do niedawna (do wczoraj) myślałem, że modnie jest pobiegać sobie pół godzinki z endo w nowych najaczach i dobrych nausznikach. Wyglądać godnie, bez mokrych „zonków” pod pachami. Sądziłem, że w dobrym tonie jest lekceważyć swoje dokonania i odcinać się od napinaczy, biegowych ryb najeżek, chwalących się czasami i kilometrażem. „Taka tam przebieżka po lesie, sarnę widziałem, patrzyła na mnie, a ja na nią. Hemoglobina.” Albo „Pobiegłem w noc szukać wyników wyborów. Znalazłem niedopite piwo.”

A ja? Obok nurtu, w górę rzeki, płynę brzegiem, po swojemu, po głupiemu. Od dwóch miesięcy chodzę na siłownię. To znaczy do klubu fitness. To znaczy do box’a, tylko nie takiego sensu stricte, tylko takiego prawie, bo w klubie. To znaczy na siłowni. Robię, co trener mi kazał. To znaczy Krzysiek.

Jestem świadomy tego, że to się nazywa trening funkcjonalny. Taki trochę crossfit. Trochę ćwiczeń z taśmami TRX. Krzyki fitnessowej mody, podobno, jak się okazuje. Nie wiedziałem, kazał, to robię. I, o zgrozo, podoba mi się. Jak widać po powyższych paragrafach, nawet pisząc o treningu robię częstsze pauzy na zaczerpnięcie oddechu, którego notorycznie brakuje.

Ten trening ma rzecz jasna pomóc mi w przygotowaniach do biegów ultra w górach. Nie mam złudzeń i wiem, że jestem mięczakiem.  Dramatycznie brakuje mi siły i sprawności. Dlatego też chodzę i ćwiczę.

Wcale nie jest łatwo i nie mówię tylko o samych ćwiczeniach. Trafnie ujęto to zjawisko na jednym z obrazków, krążących w sieci: „listopad składa się z samych poniedziałków.” Trudno się pozbierać i wyjść na trening, kiedy po całym dniu pracy marzę tylko o kąpieli i łóżku, i nie mam zupełnie ochoty wyruszać w wieczorny chłód. Tak właśnie było we wtorek, na szczęście Ania była na posterunku i
werbalnie wykopała mnie za drzwi.

Po drodze chciało mi się rzygać. Autentycznie, przy wolnym wydawałoby się tempie miałem w głowie wizję miejskiego pawia, rozpościerającego ogon treści żołądkowych na środku Hetmańskiej. Ble. Jakoś dokulałem się do Fabryki. Fakkkk… tura, zmełłem w ustach księgowe (wszak to mój zawód) przekleństwo. Trening grupowy, czyli sprzęty i miejsce do ćwiczeń zajęte. Mając w pamięci ostatnie szperanie w necie, postanowiłem sklecić własnego WODa (Workout Of the Day, człowieku!).

Dobra.

20 jardów (ha, imperialnie!) wykroków z workiem pierdyliard lbs (o ileż lepiej to brzmi niż pół pierdyliarda kilo) i 10 podwójnych przysiadów: raz z podrzutem worka na klatę, dwa z wyciskaniem nad głowę. 5 serii. Sru.

Teraz ergometr. Tfu, wiosła. Odpalam swoją łódkę. „Gdy na morzu wielka burza…”, nucę w myślach. 10 minut. Przed oczami mam ćwiczącą grupę. Ćwiczą mocno, bez opierr… wiadomo. To ja też. Trochę czasami rozjeżdża mi się wizja z fonią, ale macham i macham, aż mija 10 minut. To teraz jeszcze coś.

Mam. 10 razy ugięcia przedramion, 15 razy wyskok z gryfem na barkach do przysiadu, 15 razy wyciskanie zza głowy stojąc. Bez przerw między ćwiczeniami, 3 serie. Dla porządku dodam, że chce mi się rzygać. Ale nie tylko to. W trakcie ostatniej serii mam wrażenie, że zaraz zjadę. Robię szybko kolejne powtórzenia, żeby tylko skończyć, zanim film mi się urwie. Uff… Zdążyłem.

W szatni poruszam się, jakbym pływał w basenie. Ciężko przedrzeć się przez ołowiane powietrze. Jakoś zbieram myśli i swoje rzeczy, po czym ruszam w kierunku domu. Po drodze chce mi się rzygać.

Wracam szczęśliwy. Chciało mi się rzygać, mdleć, rzucić wszystko w cholerę, czyli dobry trening, prawda? Tak autentycznie, wow, uszanowanko, potu tyle, siła mocno, brutalna prawda o samym sobie wow. Prawda?

Otóż okazuje się, że nie. Że teraz modnie jest rzygać, mdleć i nie wiadomo, co jeszcze. Rzucać mięsem, ciskać ciężary i czołgać się po treningu do domu. Że robią to wszyscy, wrzucają zapocone fotki, spamują setkami statusów o crossficie itd. Kurczę, znowu coś przegapiłem. Czyli wszystkie moje starania na nic? Czy jestem tylko szarym szczurem, który chce zostać napakowanym kangurem?



Pewnie tak. Niech będzie. W każdym razie spłodziłem swojego pierwszego WODa. Chciałem go nazwać „Mały Masochista”, ale niech zostanie „Szczur”.