Co rok ta sama heca – jakby powiedział Sid Leniwiec.
Przychodzi jesień a wraz z nią jesienne przesilenie. Liśćmi z drzew opada mój
entuzjazm. Wiadomości radiowe sprzed kilku dni uświadomiły mi, że tatrzańskie
świstaki ułożyły się już do snu zimowego. Mam ochotę zrobić to samo.
Często mam wrażenie, że w moim ciele ukryte są baterie
słoneczne. Duża ilość światła daje mi siłę i radość, rozjaśnia umysł i leczy
choroby ciała. Kiedy natomiast dni stają się krótsze, zziębnięte słońce
przykrywa się kołdrą chmur a kolory uciekają na skrzydłach ptaków do ciepłych
krajów, gdzieś w środku pojawia się narastająca potrzeba zagrzebania się w
jakiejś norze i pozostania tam do wiosny.
Zmieniają się upodobania żywieniowe: duży kubek ciepłej kawy
i pół kilo Michałków jawią się jako idealne śniadanie… Obiad i kolacja zresztą
też. Ranne wstawanie gdy ciemno na dworze jest walką na śmierć i życie.
Stosunek do świata również się zmienia: trzymam innych na większy dystans,
mniej się uśmiecham, zamiast pośród ludzi wolę przebywać w towarzystwie własnym
i moich najbliższych.
Zmienia się wszystko, nawet sposób w jaki myślę i w jaki
formułuję myśli w języku. Staję się poetycki i wielokrotnie złożony. Żeby to chociaż
była dobra poezja… No cóż, różni ludzie mają różne talenty, może kiedyś odkryję
swoje.
W każdym razie, by poradzić sobie z niekomfortową sytuacją,
przychodzi konieczność poczynienia jakichś zmian, określenia się po którejś
stronie. Ano właśnie, strony są dwie. Jak w animowanej bajce jawią się jako dwa
chochliki, które puff! pojawiają się nad ramieniem i szepczą do ucha. Wzajemnie
przekomarzają się i walczą o moją uwagę.
Pora ich przedstawić.
Pierwszy z naszych bohaterów to Kosiaputka. Imię pochodzi od
mojej starszej córki Emilki, która, demonstrując cudny przykład substytucji
głoskowej, ukuła to imię ze słów Kotka Pusia. Kosiaputka jest rzecz jasna
kotkiem, w dobie internetów chciałoby się rzecz kotałkiem. Cudnym kociakiem,
mięciutkim jak kołderka i poduszka. Uwielbia wygrzewać się w ciepełku, objadać
się wieczorami i oglądać romantyczne komedie. Dźwięk nazwisk takich jak Meg
Ryan czy Hugh Grant powoduje głośne mruczenie, silnik Diesla 1,4. Niewielki ale
ekonomiczny, po odpaleniu i zatankowaniu lodami tiramisu może jechać aż do
wiosny.
Kosiaputka lubi deszcz. Uwielbia go obserwować siedząc na
parapecie okna i sącząc kakao z niemal litrowego kubka. Kosiaputka lubi zimno i
wiatr, im silniejsze, tym milej jest jej się opatulić w kocyk i szczerze
współczuć wszystkim tym, którzy szczękają zębami na dworze podczas gdy ona grzeje
się żarem piekarnika, w którym dochodzą bananowe muffinki lub czekoladowe
fondanty. Taka już jest –jak poprzednie zdanie – wielokrotnie złożona.
Kosiaputka demonstruje swoje hedonistyczne usposobienie,
lekceważąc moje plany treningowe. Zasypia na książce Kiliana, nie pozwalając mi
czerpać z niej motywacji. Podrze papierowe Bieganie z planem na złamanie
trójki. Bawi się rękawiczkami i gubi je w zakamarkach mieszkania, do których
nie dotarłem jeszcze nigdy, nawet odkurzaczem. Przy tym wszystkim jest
niebywale wręcz urocza i przekonująca – aż chce się ją wziąć na kolana na
dwugodzinne wygłaskanie. Przy Joshu Grobanie.
Gdy resztkami zmaltretowanej przez kotałka woli zbieram się
do wyjścia patrzy na mnie drwiąco jakby mówiła: „to co tam dzisiaj biegasz? Interwały? I myślisz, że nie wysiądziesz w
połowie trzeciego? Hm…” Chochlik ten brzydzi się wysiłkiem, potem i
zmęczeniem. Zostawia je psom, którymi, mówiąc bez ogródek, gardzi. Gdyby jej
pogarda miała fizyczną postać, byłaby tak ciężka, że wessałaby każdą czarną
dziurę. Tak też i ja ciążę w kierunku Kosiaputki, patrząc w jej oczy a w tle
słychać: Hathor, hathor, hathor…
Z dźwiękiem gromu, pośród błyskawic nad drugim ramieniem
pojawia się adwersarz Kosiaputki: Bjorn. Bjorn jest wikingiem – ma hełm z
rogami, brodę, topór i tubalny śmiech. Nie boi się niczego i nikogo… No, może
poza Thorem i własną żoną, Anną Marią; na marginesie, niekoniecznie w tej
kolejności. Bjorn jest 100% facetem, kipiącym testosteronem i witalną siłą. Lubi biegać i skakać, na skręcenie karku, rzecz jasna
cudzego. Wyraża się zwięźle i jasno: rusz tyłek. Nie zawracaj głowy. Weź się w
garść. Idź biegać. Co? Oczywiście, że w kolczudze. Nie masz? Idź nago.
Słucha heavy metalu i ciągle okupuje Playstation. Na
szczęście gra swoim padem – wykutym własnoręcznie w kuźni. Lubi zwierzęta,
najbardziej te dobrze wypieczone. Jest świetnym kompanem ale też wymagającym:
lenistwo, pobłażanie sobie, obniżanie poprzeczki działa na niego jak płachta na
byka. On nie szepcze do ucha – on wali w nie obuchem topora i wrzeszczy jakby
przekrzykiwał morski sztorm.
Miałem napisane jeszcze cztery akapity o Bjornie, który
wbrew pozorom nie jest prostakiem i można o nim rozmawiać godzinami… Skasował
je w okamgnieniu, kiedy zerknąłem by spojrzeć jak się skończy „Starcie tytanów”
w TV – oczywiście on wybierał program. No cóż, Bjorn jaki jest każdy widzi.
Każdej jesieni oba chochliki atakują mnie bezlitośnie. Dla
zachowania zmysłów i zdrowia psychicznego muszę któregoś wybrać. Wychodzę na
trening.
Biegnę do lasu. Kosiaputka, choć nie lubi zmęczenia, jest w
stanie zaakceptować spokojne wybiegania, szczególnie te długie i bez celu. Czy
to jej ulegnę? W lesie cisza, chyba chłód wypłoszył innych biegaczy.
Przypominam sobie, jak w tym samym lesie jednej zimy kilka saren przebiegło mi
drogę tak blisko, że niemal mogłem usłyszeć ich przyspieszony oddech. Potem
biegły ze mną kilkaset metrów by jeszcze raz przebiec przez drogę i zniknąć w
lesie. Przyspieszam. Serce również. Bije mocno, tłocząc życie w moje żyły. Nie
biegnę szybko – nie potrafię. Biegnę z całych sił. Pod stopami chrzęszczą
liście. Skręcam w mniej uczęszczaną ścieżkę. Nie słyszę odgłosów miasta, staję
się jednym z otaczającą mnie przyrodą. Zbliżenie jest tak namacalne, intymne.
Taa…
Stopa zawadza o korzeń, tracę równowagę i wykładam się jak
długi. W zębach smak ziemi, boli stłuczone biodro, pieką otarte dłonie. Serce
wali jak szalone. Mózg płonie ze wstydu ale nie od dziś wiadomo, że nie jest on
najlepiej funkcjonującym organem mojego ciała; po chwili zresztą uspokaja się,
jako że nie ma świadków mojego upadku.
A jednak. Jeden jest.
Sarna stoi pośród zarośli. Nie mam pojęcia dlaczego nie
ucieka. Patrzy na mnie dziwnie. Spodziewam się, ze zaraz pojawi się tajemnicza
postać, która rzeknie:
Ja jestem Hern
Myśliwy, a ty jesteś liściem niesionym przez wiatr.
Nic takiego się nie dzieje. Sarna unosi nieco łeb, po czym
mówi:
Co ty robisz z nosem w
ziemi chłopcze? Szukasz grzybów?
Wiem już kogo posłucham. Wracam do domu. Od progu witam
Bjorna słowami: Masz ochotę na pasztet z
kota?
Kosiaputka nie docenia przedniego żartu ale wie dokładnie co
on oznacza. Prycha wzgardliwie i prężąc grzbiet odchodzi niespiesznie by skryć
się w jakimś zakamarku. Tam będzie czekać na kolejną szansę. I tylko czasem,
gdy obudzę się w nocy, w nogach łóżka zobaczę jak dwa małe błyszczące punkciki
wpatrują się we mnie, odbijając światło księżyca…
Teraz jednak myślę o czym innym. Bjorn, choć mówiłem mu
tysiąc razy by tego nie robił, rzuca sztangę na ziemię z szelmowskim uśmiechem.
Świetnie, sąsiadka z dołu pomyśli, że Niemcy znowu atakują. Rozumiemy się bez
słów. Po skończonym treningu czas na odpoczynek. Bjorn podaje mi z lodówki
Fortunę i mówi, że zaraz będzie pizza. Jak znam życie, Rzeźnicka.
Wiem, że dobrze wybrałem.
yin i yang
OdpowiedzUsuńnie deprecjonuj kosiaputki. to pożyteczne stworzenie