…i znowu dzwoni budzik
w środku nocy…
Wstaję po cichu i kieruję swe kroki do kuchni, gdzie leżą
rzeczy uszykowane na bieg. Za mną na paluszkach przemyka Ania, która za godzinę
po raz pierwszy ruszy nocą na szlak. Dzieciaki śpią w łózkach, zmęczone 10-godzinną
podróżą samochodem. Może śni im się, jak mama i tata biegają po górach?
Sprawdzone ciuchy i plecak. Sprawdzone jedzenie. Wypracowana
na poprzednich biegach rutyna. Tylko buty nowe, jeszcze „niedotarte” – mam
nadzieję, że nie zawiodą. Zawiodła natomiast pamięć – w zamieszaniu przy
odbiorze pakietów zapomnieliśmy o agrafkach i teraz przyklepujemy numer
startowy przyklejony do spodni z pomocą naklejek na worki przepakowe… No cóż,
może nie odleci? A może dopiero po godzinie-dwóch?
Nerwowy wieczór sprawił, że zapomniałem nie tylko o
agrafkach. Nie wiem gdzie są przepaki i gdzie się oddaje (oddawało?) worki,
więc rezygnuję z nich w ogóle. Decyduję, że będę dojadał na punktach, a jeśli
buty jednak mnie zawiodą, Gruby Benek będzie sklepany jak Buma po Niemcu z
komisu. Z drugiej strony ominęło mnie wiele z przedstartowego stresu, jako że
te ostatnie kilka dni przed biegiem przejmowałem się bardziej pierwszą rodzinną
wyprawą w góry niż czekającymi mnie zawodami.
A jest się czym przejmować. W ciągu lata okazało się, że od
poprzedniego roku organizatorzy UTMB znowu podnieśli wymagania punktowe wobec
kwalifikantów – trzeba mieć 8 punktów, a nie 7. Myślałem, że K-B-L da mi
wymagają liczbę punktów, a tu niespodzianka: muszę ukończyć ostatni bieg
sezonu. No dobrze.
Ania przypomina mi kilkakrotnie, żebym nie szalał, tylko
biegł na ukończenie. Przyjdzie jeszcze czas na ściganie. Wiem, że ma rację i
powinienem tak postąpić, nie jest to jednak łatwe. Poprzednie biegi nie poszły
tak, jak sobie to wyobrażałem i chciałbym chociaż raz w roku dać czadu.
„Zobaczymy jak będzie” – myślę sobie, uśmiechając się do Ani.
Widzę, że jest zdenerwowana. Czy poradzi sobie z bieganiem w
terenie, z błotem, przewyższeniami? Czy da radę biec z czołówką po raz pierwszy
w życiu? Czy sprosta kilku godzinom wysiłku – nigdy nie biegła więcej niż 3
godziny…
Do kuchni wkracza zaspany tata, który sam zaproponował, że
wstanie w nocy i zawiezie nas na start. Kochany! Czas się zbierać. Na krynicki
deptak docieramy na 3 minuty przed startem. Nie ma mowy o rozgrzewce, rozmowie,
ostatnich radach. Krótki buziak na drogę i już przepycham się przez tłum
biegaczy, starając się zająć miejsce bliżej bramy startowej. Ledwo zdążyłem
odpalić Ambita i pomodlić się, już się zaczęło.
Szybko. No cóż, muszę się uwijać. Krzysiek radził, żebym
postarał się nie utknąć w tłumie, bo potem stanę w korku na pierwszym zbiegu.
Krótki kawałeczek asfaltu i już jesteśmy na szlaku. Bieg 7 Dolin nie ma
kilkukilometrowej rozbiegówki asfaltem, na której wąż zawodników mógłby
odpowiednio rozciągnąć się i schudnąć, dając biegaczom odpowiednią ilość
miejsca. Na pierwszym podejściu jest gorąco, w przenośni i dosłownie. Ludzie
przepychają się, w milczeniu torują sobie drogę. Ustępuję grzecznie. Zdejmuję
wiatrówkę i koszulkę z długim rękawem – niepotrzebnie zabrałem tę ostatnią,
jest o wiele cieplej, niż mi się wydawało. Cały bieg spędzę jednak w krótkim
rękawku.
Idę pod Jaworzynę i dziwię się niepomiernie. Po pierwsze, to
nie szlak, to jakaś autostrada, Za szeroko, za równo, za płasko. Po drugie,
wciąż wyprzedzają mnie ludzie. Tłumaczę sobie, że to biegacze na 33 i 66 km. W
przeciwnym razie, jak tak dalej pójdzie, skończę bieg na szarym końcu.
Dziwię się także na to, co słyszę i widzę. Co chwilę ktoś
utyskuje, że ciężko. Na zbiegu narzekają na błoto. Jakie błoto, szlak jest
prawie zupełnie suchy! Przy stacji narciarskiej na Jaworzynie myślę sobie: „to
już?”. Niemożliwe, tak łatwo poszło? A jednak, przed nami zbieg. Biegnę lekko,
spokojnie, luźno. Pozwalam się wyprzedzać, staram się nie tracić sił.
Mimo, że pod względem fizycznym czuję się nadzwyczaj dobrze,
psychicznie nie jest tak wesoło. Nie chce mi się biec, jestem zmęczony nocą,
zbyt licznym towarzystwem i sam nie wiem czym jeszcze. Zwykle na tym etapie
biegu kipię energią i humorem, tym razem tego ostatniego mi brakuje. Byle do
świtu, powtarzam sobie w myślach.
W końcu nadchodzi dzień, który wita biegaczy przy schronisku
na Hali Łabowskiej. Nie potrafię się cieszyć widokiem. Wpatruję się z niemym
zdumieniem w sterty plastikowych kubków porozrzucanych dookoła. Wszędzie
śmieci. Nawet kilkadziesiąt metrów za schroniskiem: na szlaku leżą zużyte
kubki, opakowania po żelach i batonach, nawet półlitrowe butelki wody rozdawane
na punktach. Niewiarygodne i smutne. Staram się za dużo nie myśleć, bo nie
lubię źle myśleć o innych.
Myślę o Ani. Jak jej tam idzie? Czy buty dają radę? Czy nie
zgubiła numeru? Wyciągam telefon, żeby napisać jej jakiegoś motywującego smsa,
a tam wiadomość:
„20 km. moc!”
Dalej biegnę z uśmiechem.
Troszkę błota przed Rytrem wprowadza mnie w jeszcze lepszy
nastrój, kilka uślizgów podnosi poziom adrenaliny. Na asfalcie biegnę przez
kilka chwil z kolegą, z którym będę się mijał na trasie przez kolejnych ładnych
kilka godzin. Dużo tego asfaltu, chcę już ten punkt! W butach mam sporo piachu,
coś tam przeszkadza, muszę je na chwilę zdjąć. Poprawiany niezliczoną liczbę
razy numer prawie zupełnie odpadł od spodenek. W głowie już mam plan, jak
rozwiązać ten problem. Patrzę na zegarek i konfrontuję czas z rozpiską. Jest
dobrze!
Rytro.
Wypijam na miejscu pół litra Muszynianki i decyduję się nie
uzupełniać wody w bukłaku, mam jej jeszcze sporo. Zjadam kabanosa i zdejmuję
buty. Coś już tam lekko pobolewa, ale tylko otrzepuję skarpety z piachu i trawy
i zakładam buty, mocniej je sznurując. Numer startowy mocuję do plecaka,
wykorzystując sznurki przy zamkach błyskawicznych na kieszonkach z tyłu. Pasuje
idealnie! Super, problem z głowy.
Pytam wolontariuszy gdzie jest następny punkt. Nie wiedzą.
Aha. No trudno, jakoś sobie poradzę.
Po jakimś kwadransie szutrowej drogi trasa zbacza na ścieżkę
wiodącą stromo w górę, ku Radziejowej. Wyszło słońce i zaczęło grzać. Chce mi
się pić tym bardziej, że słony kabanos wzmógł pragnienie. Ciężko. Stromo.
Wyprzedzają mnie. Tempo mocno spada. Zaczynam oszczędzać wodę.
Kolejna godzina czy dwie mijają nie wiadomo kiedy. Nie
pamiętam obrazów ani wrażeń. Jest nijako. Nie chce mi się jeść ani biec. Pić –
owszem, ale niekoniecznie gazowanej Muszynianki… No nic, nie ogarnąłem
przepaków, więc jestem skazany na to, co nam przygotowali organizatorzy.
Nadzieję na odbudowanie nastroju i sił wiążę z punktem przy
schronisku na Przehybie. Piję dużo i uzupełniam bukłak do pełna. Rozciągam się
lekko i idę dalej. Wzdycham ciężko spojrzawszy na rozpiskę międzyczasów - mam
niezłą obsuwę. To jednak dopiero pierwsza połowa biegu i nie ma co się
przejmować. Staram się podzielić dystans pozostały do Piwnicznej na kilka
mniejszych etapów. Na Radziejową. Na Eliaszówkę. Do Piwnicznej.
Zadanie na pierwszy etap: zatrzymać dalszy spadek tempa.
Staram się maszerować energicznej. Wielką dawkę mocy dają mi smsy od Szymona. No
i ten od Ani:
„5:20 meta. Ale zabawa!”
Wow. Odpisuję wyrażając mój zachwyt w prostych
niecenzuralnych słowach i chwalę się kolegom dookoła.
I znowu godzina czy
dwie, jak to się mówi, „bez historii”. Tempo słabe, słabo też z jedzeniem.
Pełznę w trybie oszczędzania energii.
Ożywiam się na zejściu do Piwnicznej. Trasa prowadzi górskim
grzbietem, po obu stronach którego rozciągają się piękne panoramy. Pogoda
dopisuje, widoczność również, dzięki czemu mogę podziwiać pasma gór na
kolejnych planach. Droga biegnie między gospodarstwami: tu starsza Pani siedzi
na ganku, tam gospodarz stoi przy płocie i pozdrawia biegaczy. Cudowny sielski
obrazek. Tu czas płynie inaczej…
W Piwnicznej trzeba przejść przez ulicę, żeby dotrzeć do
punktu odżywczego. Straż graniczna zatrzymuje ruch, żebyśmy mogli przedostać
się na drugą stronę. Pokazują którędy mamy biec, uśmiechają się, dodają otuchy.
Jestem im bardzo wdzięczny za te gesty przyjaźni. W takich sytuacjach zawsze
proszę Pana Boga, by błogosławił tym dobrym ludziom, żeby pomógł im rozwiązać
jakiś problem, dał dobry humor…
Na punkcie – szpital polowy. Ci, którzy tu mają metę, leżą i
całym sobą manifestują niechęć do jakiegokolwiek ruchu. Inni, którzy muszą iść
dalej, mają nietęgie miny. Ciężko im się zebrać do biegu. Wiem, że każda minuta
spędzona na przepaku potęguje to uczucie, dlatego proszę młodych ludzi, którzy
siedzą koło mnie, by pomogli mi napełnić bukłak, piję i ruszam dalej.
Wchodzę na chwilę na facebooka, żeby napisać do przyjaciół,
że wyszedłem z Piwnicznej. Widzę wiadomość od Roba Krara:
„Co tam?” – pewnie odpisał na to, jak go zagadałem… ładne
kilka dni temu.
Odpisuję: „Stary, właśnie biegnę na 100 km”
I czytam w odpowiedzi: „To fajnie. Odłoż ten telefon, dupa w
troki i napieraj!”
No cóż, skoro Rob każe, Kuba musi.
A nie jest wcale łatwo…
Bardzo ostre podejście drogą, w pełnym słońcu, potem
kamienisty zbieg. Na dole niewesoło, bo przed nami widać kolejny grzbiet na
który musimy się wspiąć. Drogę widać świetnie, ponieważ prawie nic jej nie
osłania. „Napieraj!” słyszę Roba w głowie.
Nie jest łatwo. Mijam kolejnych uczestników, którzy
zatrzymują się, ugotowani. Każdy krok oznacza hektolitry potu i falę gorąca
zalewająca ciało i umysł. Wielu się poddaje. Zalegają w rowie, krzaczorach,
leżą i dyszą. Dzwonią do bliskich i łamiącym głosem przekazują im złe wieści.
Schodzą do Piwnicznej. To droga śmierci.
Staram się nie patrzeć, nie słuchać i nie myśleć o niczym
więcej niż o kolejnym kroku. Noga za nogą, metr po metrze wdrapuję się na
stromiznę. Przeliczam po raz kolejny międzyczasy i wychodzi mi na to, że będę
walczył o to, by zmieścić się w limicie czasu. Cholera. Nie ma mowy o biegu,
wszystko w środku mi się trzęsie, jakby poluzowały się śruby, również w mózgu,
bo jestem otępiały i zniechęcony.
Modlę się.
Panie Boże, zabierz to słońce. Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario,
Aniele Boży… Żelazny zestaw towarzyszący mi od 30 lat. Musi zadziałać.
Kwadrans później pierwsza kropla uderza mnie w twarz. Po
kilku minutach pada na całego. Chłodny deszcz przywraca mi jasność umysłu.
Dzwonię do Ani i proszę, żeby sprawdziła, czy przed metą jest jeszcze jakieś
miejsce, gdzie trasę biegu przecina asfaltowa droga i można tam dojechać. Po
chwili Ania oddzwania: Wierchomla! Proszę, by tata przywiózł mi dwa litry coli.
Nie, nie proszę, błagam.
Tata mówi, że postara się zdążyć. Idę popychany nadzieją na
ratunek. Schodzę do Wierchomli i wlokę się noga za nogą asfaltówką, obracając
głowę za każdym razem, gdy słyszę za plecami warkot silnika. Wreszcie są. Ania
z tatą! Kilka słów, nieważne jakich. Jest w nich troska, niepokój, miłość. Litr
w rękę, litr do plecaka. Do mety.
Pierwszy litr obalam jeszcze przed wyciągiem. W międzyczasie
mijam punkt kontrolny, na którym kilkadziesiąt osób odpoczywa w najlepsze. Na
co wyczekacie?! Wstawać i biec!!! Z ust dobywa się ledwie szept.
Na podejściu kofeina i cukier zaczynają działać. Szykuję się
na ostry zbieg – kolega, z którym maszerowałem przed chwilą mówił, że jest
straszny, gorszy niż podejście. Okazuje się to wierutną bzdurą. Zbieg jest
łagodny, a kamienie ktoś uprzejmie stępił. Wyprzedzam. Wyprzedzam!
Potem znowu w górę. Delikatnie, szeroko, wygodnie. To nie
żaden szlak, tylko jakaś pieprzona autostrada. Wstyd nie biec. Nie biegnę,
boli, kolka. Wyciągam drugą butelkę.
Przeliczam, wciąż przeliczam, jak mały komputerek. Jak
księgowy. Ostatnia godzina zmieniła obraz rzeczy. Temperatura spadła, słońce
skryło się za chmurami. Cola zdziałała cuda. Może by tak powalczyć o 16 godzin?
Patrzę na profil trasy i przeliczam. Od Bacówki zostaje 12
km. 3 w górę i 9 w dół. Ok. Do punktu muszę opróżnić flachę i zebrać się w
garść. A potem… Mam zamiar się zniszczyć.
Tutaj też piknik. A ja nie czuję potrzeby, żeby się
zatrzymywać. Własnie wypiłem kolejny litr coli, mam jeszcze wodę w plecaku i
jedzenie, nie chce mi się pić, jeść, tylko biec. W ciągu sekundy poprawiam
lokatę o 20 miejsc.
Wpada mi do głowy pomysł. Policzę ile osób uda mi się
wyprzedzić do mety.
Zaczynam namierzanie: w zasięgu wzroku 3 kolesi, idą dość
żwawo. Nie dość. Ja napieram pod górę po 8 z hakiem. Ostro. 1, 2, 3, a potem
niedługo 4 i 5. Któryś z nich próbuje się utrzymać, bo słyszę przez chwilę
dyszenie za plecami. Tylko przez chwilę.
6, 7, 8, 9. Odliczam czas rywalami, których zostawiłem w tyle.
Z każdego wysysam energię i adrenalinę. 10! Kiedy szlak zacznie biec w dół? Nie
mogę doczekać się biegu, truchtam nerwowo na zmianę z forsownym marszem. 11,
12, 13!
I zaczyna się zbieg. 14, 15.Pumy wysuwają naostrzone pazury.
16, 17, 18, 19. Czepiają się każdego korzenia, wbijają pazury nawet w kamień.
20, 21. Chlapią błotem na wszystkie strony. 22, 23, 24, 25, 26.
Wszystko się we mnie śmieje. Nie czuję zmęczenia ani bólu.
Biegnę jak dziki, cztery z hakiem na minutę. Niektórzy z wyprzedzanych patrzą
na mnie z niedowierzaniem, inni z zazdrością, inni jeszcze - jak na debila. 27, 28, 29, 30.
Widzę przed sobą jakiegoś charta. Nie chce dać się dogonić.
Ok. 31, 32. Wymijam przebiegając przez kałuże, albo bokiem, lasem, między
drzewami. 33. Kurde, szybki jest. Jak na górską setkę, rzecz jasna. 34, 35.
Jest mój, już siedze na jego plecach. Kilka głębszych oddechów i rura. 36.
Niech to się nie kończy. Niech za każdym zakrętem będzie
przynajmniej jeszcze jeden. 37, 38, 39, 40.
Małe zamieszanie w miejscu rozwidlenia szlaków. Taśmy prowadza w obie strony, wybieram intuicyjnie kierunek, oby okazał się dobry.
41, 42, 43, 44. Kolega przede mną krzyczy, że na pewno jest ok. Dzięki, numerze
45.
Na kilometr przed meta niespodzianka. Kilkadziesiąt
zwalonych drzew w poprzek szlaku. Grrrr…
trzeba przez nie przejść. W oddali słychać odgłosy mety. 46. Wreszcie
mogę znowu biec, więc pędzę jak wiatr. 47.
Nagle szlak się urywa i jestem w Krynicy. „300 metrów” –
krzyczą. Kto? Nie mam pojęcia. Widzę tylko 3 biegaczy przede mną, falangą
zasłaniających metę. Kątem oka zauważam tatę, wydaję jakiś ryk w jego kierunku
i przestaję oddychać. 48, 49, 50.
Sprint deptakiem. Meta.
Siadam na bruku i śmieję się jak głupi do sera. To była
najpiękniejsza godzina w górach w całym moim życiu.
Świetna relacja! Czytałem jakbym robił trening BNP, ale gdy dobrnąłem do końca to poczułem żal (inaczej niż podczas biegania), że to już koniec tekstu :)
OdpowiedzUsuńNa 45 k trzeba się dobrze zaopatrzyć w płyny bo czeka nas 21k bez żadnego punktu, a teren odsłonięty i słonko praży konkretnie.
Super forma i godne zakończenie sezonu! Musiałeś być dobry w szkole z matmy, po tylu godzinach napierania na sam koniec jeszcze takie dobre rachowanie :p
Pzdr
jacek
naprawdę fajna relacja, szczera, osobista - ale przez to po prostu prawdziwa.
OdpowiedzUsuń