head

head

wtorek, 15 marca 2016

ZUK 2016

Pamiętam, jak przed rokiem stałem podpierając ścianę na rozdaniu nagród i oficjalnym zakończeniu drugiego Zimowego Ultramaratonu Karkonoskiego. Bieg mi nie poszedł - nie potrafiłem odnaleźć się w śniegu i tyle. A jednak cała atmosfera wydarzenia ogarnęła mnie tak mocno, że czułem się szczęśliwy.

Była jednak jeszcze jedna, silniejsza myśl, nasycona emocjami jak cola tlenkiem węgla - bardzo pragnąłem stać się częścią ZUKa, dołożyć swoją malutką cegiełkę do tego, by za rok ktoś inny poczuł się dobrze w Karkonoszach.

Dlatego chętnie podjąłem temat oznaczania trasy (i sprzątania po sobie) - nie wiedziałem jeszcze, co mnie czeka.

Przyszedł czas na osobistą dygresję: jakiś czas temu w moim życiu był kilkuletni okres, kiedy mocno udzielałem się przy organizacji innego rodzaju imprez. Moja rola była dość ważna... Inaczej: było mnie mocno widać. Żeby nie przedłużać: nie zachowywałem się fajnie. Kilka razy zwrócono mi uwagę, że mógłbym przestać gwiazdorzyć i wziąć się do roboty. Pamiętam ogromny wstyd, jaki wtedy czułem. Przyrzekłem sobie, że odrobię tę lekcję.

W Karkonoszach odwaliliśmy kawał ciężkiej - i potrzebnej! - roboty. W piątek weszliśmy czarnym Szlakiem z Karpacza na Sowią Przełęcz i oznaczyliśmy trasę przez Okraj i Budniki aż do Karpacza, sprawdziliśmy też taśmy zawieszone przez Grześka na końcówce trasy.


W górach sporo śniegu, za Okrajem przecieraliśmy żółty szlak, napierając po kolana, a czasami i po pas w ciężkim puchu.



Czas mijał jednak szybko, 25 km i 1100 metrów w górę zaliczone. Zeżarliśmy ogromny obiad w Mieszku i poszliśmy spać.


Jako, że w sobotę zamykaliśmy trasę, czyszcząc ją z taśm od Śląskiego Domu, mogliśmy się wyspać. Weszliśmy przed południem na grań, wchodząc zielonym szlakiem na Słonecznik i przeszliśmy do schroniska pod Śnieżką, gdzie czekaliśmy na sędziów zamykających pierwszą połowę zmagań.



W Śląskim Domu panowała rewelacyjna atmosfera. Śmialiśmy się i gadaliśmy z Kasią i Piotrkiem zajadając Chleb Krasnoludów. Wolontariusze byli rewelacyjni, gotowi służyć wszelką pomocą uczestnikom. Ogrzaliśmy się tym ciepłem dobrych serc i ruszyliśmy zdejmować oznaczenia z drugiej połowy trasy.


Po drodze kilkakrotnie ludzie z obsługi biegu upewniali się, czy będziemy sprzątać, który fragment, i czy na pewno do końca. Widać było u nich troskę o nas, ale i coś jeszcze. Widziałem nieopisaną ulgę na nasze słowa zapewnienia, że sprzątniemy oznaczenia do samej mety. W jednej sekundzie na ich twarzach malowały się obrazy "zdążę na obiad do domu", "niedługo przebiorę się w suche rzeczy", "wrócę zanim dzieciaki pójdą spać", "za godzinkę będę leżał w wannie" i inne, tym podobne, miłe obrazy.

Podzieliłem się z Krzyśkiem refleksją, że nasza robota ma spore znaczenie - głownie takie, że dzięki temu, iż my ją wykonujemy, nie musi tego robić ktoś inny :) Ostatnie kilka kilometrów pracowaliśmy po zmroku, przy świetle czołówki i padającym śniegu, co nadawało otoczeniu niesamowitego uroku. Zaśnieżone drzewa, zaśnieżone, szlaki, zaśnieżone myśli i tylko wzrok skupiony, wypatrujący kolejne żółtej, a czasami czerwonej wstęgi.

W sobotę łącznie przeszliśmy i przebiegliśmy 34 km i 1600 metrów w górę. Nagrodą były wspaniałe wieczorne rozmowy z cudownymi ludźmi, pełnymi pasji i miłości do gór. Takie rozmowy ładują moja akumulatory megawatami motywacji i inspiracji... Czułem czystą, przejmującą wdzięczność za chwile spędzone z Magdą, Pawłem i innymi.

W niedzielę trzeba było jeszcze posprzątać od Odrodzenia do Śląskiego Domu. Oj, na długo zapamiętam przeprawę zielonym szlakiem do Odrodzenia! Mozolne zakopywanie i odkopywania się ze śniegu. Wpadanie po biodro i gramolenie się znowu kilka metrów w górę. Na grani - widoczność ograniczona do dwudziestu metrów. Stojąc przy tyczce oznaczającej zimowy przebieg szlaku widać było tylko kolejną... Poza tym nie było żadnych punktów odniesienia, wszystko zlane w gęste mleko, oblekające rzeczywistość. Chwilami nie było wiadomo, gdzie jest lewo, a gdzie prawo; czy szlak wiedzie w dół czy pod górę.

Skończywszy robotę usiedliśmy w Śląskim Domu, tym razem raczej pustym i cichym. Zdecydowaliśmy się zbiec do Karpacza czarnym szlakiem przez Kopę, Mieliśmy wrażenie, że wyjazd się praktycznie skończył.

Góry niespodziewanie odwdzięczyły się nam na sam koniec szaleńczym zbiegiem do Karpacza. Oznaczenia turystyczne pokazywały 55 minut, a my byliśmy na dole po kilkunastu. Pędziliśmy na złamanie karku po białym dywanie. Wszelki ból zniknął, zmęczenie odeszło, istniało tylko tu i teraz. Szeroko rozłożone dla równowagi ręce, śnieg skrzypiący pod nogami, łomoczące w piersi serce. Dla takich chwil warto żyć - jakkolwiek banalnie brzmią te słowa, innych nie znajduję. Innych nie ma.

Epilog.

Niedzielne 25 km i 1100 m dały w łącznie ponad 85 km i prawie 4000 m przewyższenia w ciągu 3 dni. Jednak jeden uśmiech Ani i Agi znaczy o wiele więcej, niż wszystkie te liczby.

5 komentarzy:

  1. Brawo, brawo. To była świetnie wykonana robota:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki- trasa była oznakowana doskonale. Dopiero teraz do mnie dotarło, że zrobiliście jeszcze większą robotę niż my. Idąc jako setna któraś miałam jednak w miarę przetarty szlak, wy brnęliście w puchu po uda i to co chwila robiąc stopa na zawieszenie taśmy. Bardzo doceniam i jeszcze raz dzięki! To była niepowtarzalna impreza - również ze względu na ludzi, którzy ją tworzyli :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawo :)

    Zdecydowanie poczułem ulgę jak powiedzieliście, że zdejmiecie oznaczenia od Okraju :) Dzięki ! Świetna robota.

    Wojtek

    OdpowiedzUsuń
  4. Kawał mega dobrej roboty ! Dzięki !

    OdpowiedzUsuń
  5. Czyli między innymi o Tobie myślałem sobie na biegu jak mi było ciężko :) Szło to mniej więcej tak "Nie marudź, ty tu sobie idziesz przetartą rynną, a ten co zawieszał te tasiemki to podchodząc do tej tyczki/kosodrzewiny musiał chyba po jaja w biegu brodzić" :)

    OdpowiedzUsuń