Nie wiem jak to jest – być może to naukowo potwierdzony
mechanizm psychologiczny, opatrzony mądrą nazwą na cześć jakiegoś badacza, w
każdym razie jest coś takiego, że gdy upalne lato i żar leje się z nieba, nie
potrafię przypomnieć sobie jak jest zimą; i vice versa –gdy zima i mróz niczym
szalony artysta-matematyk maluje fraktale na szybach, nie umiem przywołać tego
uczucia rozpływania się z gorąca.
Dosłowna, namacalna rzeczywistość, choćby szara, ponura i
przyziemna, potrafi zatrzeć, unieprawdopodobnić (nawet jeśli takie słowo nie
istnieje) najpiękniejsze wspomnienia.
Podobnie z górami i bieganiem w nich. Oczywiście, wiem, ze
nadal istnieją, i że pewnie ktoś po nich biega. Jednocześnie sam jestem tak
mocno wtłoczony w płaską rzeczywistość miasta, że nie umiem sobie wyobrazić, że
zakładam buty, wybiegam z domu i po chwili jestem na szlaku.
Coś podobnego można było zaobserwować niedawno po wyczynie
Kiliana Jorneta na Matterhornie. „Kosmos”, „nie z tej ziemi”, „abstrakcja”,
„niewiarygodne” - brzmiały komentarze. Jakby w Dolinie Aosty wylądował latający
talerz, wysiadł z niego Kilian, wbiegł na górę, zbiegł i odleciał w odległe
galaktyki. A przecież on, tak jak ja i ty, ma dwie ręce, dwie nogi, płuca,
serce… Oczywiście, nie jestem w stanie powtórzyć jego wyczynu. Ale jestem takim
samym człowiekiem i ja również mogę przekraczać własne granice, mierzyć się z
wielkimi (na własną miarę) wyzwaniami, pokonywać siebie. Wyczyn Kiliana mnie
motywuje, inspiruje, nakręca. Łatwo jest znajdować wymówki: „on jest z innej
planety, „ma inne geny” , „całe życie spędził w górach”. Co z tego? To
mentalność z nizin, gdy własną wartość określa się w porównaniu z innym
człowiekiem. Od kogo jestem silniejszy, od kogo słabszy? Mam więcej niż tamten
czy mniej? Jestem lepszy czy gorszy od niego? Zgodnie z tym myśleniem, wyczyn
Kiliana należy właśnie odsunąć poza granicę absurdu, wyrzucić z rzeczywistości,
żeby nie przypominał jak bardzo jestem od Katalończyka słabszy.
W górach jest się samemu. Nawet jeżeli ktoś cię wyprzedza podczas
biegu, albo ty kogoś wyprzedzasz, nabiera to znaczenia dopiero na nizinach, w
krainie klasyfikacji, liczb, miejsc i czasów. Podczas biegu on biegnie swój
wyścig a ja swój. Skoro nie walczę z innym biegaczem to z kim albo z czym? Z
górami? Bzdura. Walczę z samym sobą, a jedyną nagrodą w tej walce jestem ja sam
właśnie. Tylko lepszy.
Z gór wracam inny, przemieniony, choćby z zewnątrz tego nie
było widać. Ja wiem, że coś się zmieniło. Niestety, asfaltowa dżungla próbuje
mi zabrać góry, wysysa zapachy i kolory, spłaszcza i prostuje. Jak się przed
tym bronić?
Pamiętam jak na studiach miałem przedmiot „Interpretacja
działa sztuki”. W ramach zaliczenia zajęć każdy ze studentów miał wybrać sobie
dzieło sztuki – nie reprodukcję, kopię w albumie bądź w internecie, ale
faktyczne Dzieło. Swoje kroki skierowałem więc do Muzeum Narodowego, a że jako
student kulturoznawstwa miałem darmowy wstęp, nie musiałem się spieszyć ani z
wyborem ani z samą pracą. Mogłem wielokrotnie przechadzać się korytarzami
pośród dzieł – ileż tam jest historii, ile talentu, ile godzin strawionych nad
farbami, dłutem, warsztatem tkackim… A teraz wszystko to cicho mówi ze ścian,
na tyle cicho, że kiedy zwiedza się muzeum wśród innych ludzi, trudno cokolwiek
usłyszeć. Kiedy jednak przyjdzie się samemu, z kanapkami, na cały dzień,
usiądzie się na krześle przed obrazem, wtedy zaczyna on mówić.
Moje krzesło postawiłem przed obrazem Francisco Zurbarana,
wypożyczonym na czas jakiś z muzeum w Milwaukee. Święty Franciszek z Asyżu w swym grobie przedstawia mnicha w
szarym, wełnianym habicie franciszkańskim. Mnich ma założony kaptur i wzrok
spuszczony w dół, skierowany na trzymaną w dłoniach czaszkę. Nie można dostrzec
jego twarzy. Obraz jest inspirowany legendą, jakoby podczas wizyty papieża
Mikołaja V w krypcie św. Franciszka ukazał się on patriarsze Rzymu, dokładnie w
takiej postaci jak na obrazie hiszpańskiego mistrza. Niespiesznie wpatrywałem
się w obraz. Głowę miałem pełną informacji, narzędzi interpretacyjnych, wiedzy
o epoce, o twórcy. Odrzuciłem to jednak i rozmyślałem o tym, jak patrzył na
swoje dzieło jego autor. Malował wszak swojego patrona, czy miało to dla niego
znaczenie, czy w postaci św. Franciszka zawarł jakąś część samego siebie? Obraz
zaczynał cicho szeptać ale nie można było jeszcze usłyszeć poszczególnych słów.
Nie pamiętam co napisałem w swojej pracy zaliczeniowej. Tak
wiele z wiedzy zdobytej na studiach umknęło, pochowało się gdzieś w pamięci.
Pamiętam jednak dobrze, co stanowi o wartości dzieła sztuki: jego zdolność do
generowania wciąż nowych sensów, świeżych interpretacji; że pomimo upływu setek
lat wciąż można usłyszeć jak dzieło szepcze do nas, zdradzając nowe tajemnice.
Myślę, że malarz widział na obrazie siebie, że któregoś razu, może
niespodziewanie dla samego siebie, dostrzegł swoją twarz skrytą w cieniu
rzucanym przez kaptur habitu. Podobnie
ja, siedząc na krześle w Sali Muzeum Narodowego w Poznaniu, dostrzegałem
podobieństwo mnicha do mnie samego. I wreszcie, tak samo dziś, wpatrując się w
zdjęcie obrazu na ekranie komputera (niestety, obrazu nie ma już w naszym
muzeum), rozpoznaję w nim siebie a słowa szeptane przez św. Franciszka, choć
wciąż ciche, stają się wyraźne:
„Wszystkie stworzenia, które są pod niebem, każde zgodnie ze
swą własną naturą, służą, znają i są posłuszne swemu Stwórcy lepiej niż ty.”
Jak to? W jaki święty z ciemności swojego grobu zdołał
przeniknąć moje myśli i napomina mnie teraz? Skąd wie nad czym się zastanawiam?
Obcowanie świętych…
Kilka dni temu rozmawiałem z Bartkiem o tym, czy jesteśmy
ludźmi gór, czy tylko turystami, którzy kilka razy w roku jadą w góry, żeby się
złachać i wrócić, z dumą patrząc na własne otarte kolana i schodzące paznokcie
u stóp.
Bartek oczywiście miał rację – odpowiedź jest tylko we mnie.
Nie w spojrzeniach otaczających mnie ludzi – zarówno tych, którzy z
lekceważeniem patrzą, jak trzęsą mi się kolana na starcie, bo sami od lat
biegają z kozicami, jak i tych, którzy z zazdrością spoglądają na opaskę na
moim nadgarstku: „bieg górski 80km”.
Posłuszny więc memu Stwórcy, sznuruję buty i biegnę do lasu,
wyobrażając sobie, że ścieżka wyprowadzi mnie zaraz na polanę, nad którą górować
będzie ośnieżony Mont Blanc. Wiem, że kiedyś zobaczę to naprawdę. Taka jest
moja natura. Święty Franciszek o tym wiedział, i ja też już wiem.
Byłem, poczytałem. Będę zaglądał :)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam i Ciebie i cały "największy życiowy sukces" w komplecie.
Budzix
Bardzo się cieszę i odwzajemniam pozdrowienia!
UsuńDużo łatwiej czyta się z monitora gdy akapity porozdzielane są paroma pustymi wierszam - tak jak w pierwszym poście. Polecam do przemyślenia :)
OdpowiedzUsuńBuniek
Poprawione, dzięki :)
Usuń