Bieg Rzeźnika 2014 – relacja.
Minęło kilka dni i wrażenia odpowiednio uleżały się i
okrzepły, czas więc zdać relację.
Dzisiaj bez zdjęć, muszą Wam wystarczyć słowa.
Nie miałem Rzeźnika w planach na 2014. Wakacyjna rozpiska
obejmowała trzy górskie biegi ultra co kilka tygodni, począwszy od lipca. Czerwiec
miał być okresem najcięższych przygotowań i mocnego treningu pod starty.
Dlatego kiedy Sławek po raz pierwszy wspomniał mi o możliwości startu w
Rzeźniku w zastępstwie, odmówiłem. Jednak gdy na tydzień przed ponownie spytal
mnie, czy nie pobiegłbym z jego kolegą Szymonem, w zastępstwie kontuzjowanego
partnera, przemyślałem rzecz raz jeszcze. W końcu starty to najlepszy trening,
a po Rzeźniku miałbym jeszcze ilka tygodni na regenerację przez biegiem K-B-L.
Ostateczna decyzja zależała jednak – jak to w życie bywa – od mojej żony Ani.
Kochana Ania dała mi zielone światło i mogłem potwierdzić Szymonowi, że
wystartujemy wspólnie.
Cieszyłem się tym bardziej, że uwielbiam Bieg Rzeźnika.
Klimat Bieszczadów, specyficzna atmosfera tworzona przez organizatorów, bieg
parami – wszystko to łączy się w niepowtarzalną całość, której smak jest
wyjątkowy jak piwo warzone specjalnie na bieg przez zaprzyjaźniony browar.
Co więcej, Szymon jest nieco wolniejszy ode mnie i był to
jego debiut w ultra, tak więc wyglądało na to, że będę miał szansę nie złachać
się całkowicie, a tylko trochę J
Przygotowania
No cóż… Zawsze może być lepiej. Zaledwie kilka treningów
siłowych – na Górze Dziewiczej, w domu na rowerze, ze sztangą… Czułem, że
wytrzymałość jest, ale siły może brakować. Obawiałem się nieco zbiegów – w
poprzednich latach szwankował mi kolana i zamiast zyskiwać na odcinkach w dół
traciłem cenny czas.
Humor jednak dopisywał i z entuzjazmem uścisnąłem dłoń
Szymona w czwartkowy ranek.
Droga minęła dośc szybko. Autostrady mimo wszelkich
zastrzeżeń znacznie ułatwiają i skracają podróż. Po ośmiu godzinach byliśmy na
miejscu. Pogoda – marzenie. Ciepło, ale nie gorąco, w dodatku sucho. Kilka
chmurek na niebie dla większej malowniczości. Odebraliśmy pakiet startowy i
zasiedliśmy na drewnianych ławach Karczmy Łemkowyna.
Pakiet – bardzo bogaty. Kilka kuponów zniżkowych o znacznej
wartości, sprej chodzący do mięśni, kilka próbek, fajna koszulka Newline,
„rzeźnicki” Buff – świetny gadżet! – płyta-składanka, na której m in. utwory
Wiewiórki na Drzewie, solidne wroki na przepaki, a wszystko podane w fajnym
worku-plecaczku. Organizatorzy się postarali. Widać to było nie tylko po
pakiecie, ale po przygotowaniu biura zawodów i przyległości, organizacji na
trasie itd. Bieg Rzeźnika zawsze był postrzegany jako organizacyjnie i sportowo
nieogarnięty. Myślę, że tegoroczna edycja: przygotowana i przeprowadzona
znakomicie, z rekordem frekwencji, świetnym poziomem sportowym i znakomitym
rekordem trasy skutecznie zamknęła usta krytykom.
Po porcji znakomitych zasmażanych pierogów udałem się na
zasłużony, choć krótki odpoczynek przed startem.
Aprowizacja
Nauczony doświadczeniami z poprzednich startów, wziąłem
różnorodne jedzenie: żele energetyczne, batony musli, Snickersy (do
plecaka) oraz bułki i kabanosy (na
przepaki). W czasie biegu potwierdziło się, o czym jeszcze wspomnę później, że
żele wyraźne mi nie śłużą. To był ostatni raz kiedy w ogóle zaprzątalem sobie
głowę żelami energetycznymi na bieg. Basta!
W bukłak nalałem czystej wody – nie lubię izotoników, mdli
mnie po nich i boli brzuch. Również na punktach piłem tylko wodę. Dodatkowo
spakowałem sobie do worków po 0,5l coli – strzał w dziesiątkę!
W plecaku miałem 2 litry wody w bukłaku Deuter Widepack –
dużo. Pierwszy raz uzupełniałem wodę w Smereku! Chciałem jednak przetestować
bieg z pełnym, 2-litrowym bukłakiem.
Sprzęt
Większość sprzętu zapewnił mi sponsor – firma The North
Face, wspierająca mnie w przygotowaniach do spełnienia mojego wielkiego
marzenia – przyszłorocznego startu w UTMB. Testowałem sprzęt od kilku tygodni,
ale chcialem wydać opinię dopiero po solidnym sprawdzianie w warunkach
bojowych.
Lecąc od góry:
Czapeczka TNF Better Than Naked – świetna, głęboka (mam
wielki łeb), z regulacją na elastycznym sznurku (nigdy więcej nietrzymających,
ściuchranych rzepów) i otworem tylnim w odpowiednim miejscu (mam wielki łeb z
kitą). Cienka, oddychająca, szybkoschnąca, wygodna.
Koszulka TNF Voltage Crew. Bardzo lekka i przewiewna. Dobrze
skrojona, nie obciera, nie przesuwa się, szybko schnie. Nie mam zastrzeżeń.
Wiatrówka TNF z serii GTD. Bez kaptura, z dużymi panelami z
siateczki. Bałem się czy wystarczy w razie deszczu i na wiatr hulający po
połoninach. Wystarczyła. Nie jest to kurtka na trudne warunki, ale że tutaj
warunki były korzystne, sprawdziła się dobrze. Rzecz jasna – ultralekka,
wygodna, po spakowaniu nie większa niż pięść.
Spodenki TNF Better Than Naked. Krótkie szorty z wszytymi
slipami. Najlepsze spodenki, w jakich kiedykolwiek biegałem i chodziłem.
GE-NIAL-NE. Do tej pory WSZYSTKIE luźne szorty ze slipkami mnie obcierały,
prędzej czy później. W tych – zero dyskomfortu w trakcie 13 godzin napierania w
górach, w deszczu i w słońcu. Rewelacja. Pal sześć kieszenie, krój, długośc
nogawki… Wygoda i komfort! Jeżeli tego nie ma, wszyty odtwarzacz DVD i ekspres
do kawy nie pomoże. Polecam.
Buty TNF Ultra Trail. O butach można mówić godzinami.
Porządny, drobiazgowy test na pewno się jeszcze pojawi. Póki co dość
powiedzieć, że nie miałem do tej pory wygodniejszych butów w teren. Po
Rzeźniku, ku swojemu zdumieniu, nie miałem na stopach ani jednego otarcia ni
pęcherza. Miazga! Uwielbiam je.
Na koniec plecak – TNF FL Race Vest. Pojemnośc 8 litrów.
Krój PRAWIE kamizelki z szerokimi panelami na piersiach. Bukłaki Widepack
Source/Deuter 1,5l i 2l pasują jak ulał. Test plecaka też będzie, a więcej
szczegółów dotyczących użytkowania niżej w relacji.
RACE REPORT
Pobudka boli. Pierwsza, druga, piąta, siódma. Kiedy wreszcie
dzwoni budzik, jestem obudzony po raz chyba piętnasty.
Przedstartowy chłód daje skupienie i porządkuje wszelki
bałagan. Wsiadam do autobusu, który ma przewieźć uczestnikow na start. Nie ma
już miejsc siedzących, stoję w przejściu zawieszony między snem a jawą. To nie
jest autobus relacji Cisna-Komańcza. Pod osłoną nocy ten autobus przewozi mnie
do innego świata, w którym deszcz smakuje jak najznakomitsze wino, w którym
liczy się przyjaźń i zaufanie, w którym szlak otwiera się krok przede mną i
zamyka natychmiast gdy ucichnie odgłos moich stóp depczących Góry.
Ktoś powiedziałby: „to tutaj najłatwiej poczuć się
samotnym”. Ja mówię: „to tutaj najłatwiej odnaleźć siebie”. Mimo, że wokół mnie
dziesiątki innych uczestników, że kilka kroków przede mną biegnie Szymon,
jestem sam ze sobą. Słucham swojego oddechu, który staje się szumem lasu. A
może odwrotnie. Słucham bicia serca, które idzie echem po zboczach gór. Kiedy
uderzam mocno stopami o ziemię na ostrym zbiegu, z każdym krokiem rozbijam w
pył jedną złą myśl. Wypacam zazdrość i pychę. Topię smutki w malachicie
jeziorka Duszatyńskiego. Gdy wbiegam na pierwszy szczyt, moja dusza i umysł są
lżejsze i czystsze. Deszcz zmywa ze mnie tatuaże ludzkich wyobrażeń o mnie.
Kierunki się mieszają,
W nauce śpiewania stosuje się czasami trudne, wielodźwiękowe
pasaże o znacznych interwałach, śpiewane szybko i bez zastanowienia, by
uniemożliwić wokaliście namysł nad przebiegiem ćwiczenia, by nie był w stanie
go świadomie wykonać. Do gry wkracza intuicja, nieświadomość, naturalne
zdolności aparatu mowy. Śpiewak sięga dźwięków wyższych, niż byłby w stanie
używając głosu w sposób kontrolowany.
Podobnie między Żebrakiem a Cisną mylą mi się kierunki. Nie
wiem, czy podbiegam, czy zbiegam, wszystko jest równie łatwe. Nie poddaję się
jednak całkowicie rytmowi, bo zajechałbym Szymona. Nie jestem kowalem własnego
losu, ale jako bardziej doświadczony odpowiadam za ambitnego debiutanta.
Ściągam wodze, rozmawiam z partnerem. Jest dobrze.
Ukochany zbieg z Beresta. Obiecuję, że nastęnym razem lecę w
dół bez jakichkolwiek zahamowań, na pohybel tym, którzy staną mi na drodze, a
najbardziej sobie.
Cisna.
Popędzam Szymona na przepaku. Wiem, że potrzebuje tego
czasu, ale skąpię mu go. Każda chwila bezruchu wysysa życiodajną siłę. Każdy
odpoczynek męczy. W drogę, na szlak!
Kocham trzeci etap. Na grafice przedstawiającej profil trasy
są trzy wierzchołki. W rzeczywistości jest ich z osiem. Około piątego gubi się
rachubę i traci nadzieję, że ten przed tobą jest ostatni. Nic to. To tutaj po
raz pierwszy wybiega się ponad granicę lasu. Morze traw śpiewa i nęci, by
położyć się w nim i zasnąć, być może na zawsze. Wąską ścieżyną biegnę przez
świat zasnuty mgłą. Gdzieś tam stary niedźwiedź Schrodingera leży w gawrze i
póki ktoś nie wejdzie do lasu, nie wiadomo: mocno śpi czy nie; gdzieś tam
żmijha Uroboros gryzie się we własny ogon, choć to przecież niedorzeczne.
Gdyby nie kolana bolące na zbiegach, faktycznie czułbym się
jak we śnie, gdy fizyczność zdaje się nie istnieć. Na drodze Mirka doświadczam
kryzysu współczulnego: kiedy Szymona męczy kolka, mnie też coś zaczyna kłuć pod
żebrami. Nie przyznaję się. Suszę zęby szczerząc się do wycelowanych w nas
obiektywów.
Przed drugim przepakiem przytłacza mnie wspaniały doping
uśmiechniętych obcych twarzy. Wkładam w serdeczne podziękowania tyle samo
wysiłku co w bieg. Czy mnie samemu chciałoby się tak gorąco okrzykiwać
nieznajomych? Chyba nie. Pochylam głowę i odbieram od wiwatujących turystów
piękną lekcję życzliwości. Warto było przebyć pół Polski właśnie po to. Z
przepaku w Smereku wybiegam jakiś inny.
Połoniny
Połonina Wetlińska to moim zdaniem najlepszy etap Biegu
Rzeźnika. Podejście na Smerek jest świetne i różnorodne, bieg grzbietem
połoniny dostarcza niesamowitych widoków i wrażeń, cudny single-track, a na
koniec mamy jeszcze karkołomny zbieg do Berehów! No i kibice… W ogromnej
większości przypadkowi – wszak to turyści, którzy chcąc nie chcąc wdepnęli w
sam środek rzeźnickiego zamieszania. Nie ma to jednak znaczenia. Klaszczą,
pokrzykują, uśmiechają się, gratulują. To niewiarygodne uczucie, szczególnie,
że na tym etapie większość uczestników ma już dość wysiłku. Kiedy ty czujesz
się przeżuty i wypluty przez Matkę Naturę, w ich oczach urastasz do rangi
bohatera. To zderzenie własnego i cudzego wyobrażenia o tobie wywołuje
niesamowity efekt, niemalże epifanii, jak u Claude’a Levi-Straussa.
Ten bieg jest nie tylko o górach i wewnętrznych przemianach,
ale także o ludziach.
Na zbiegu do Berehów dołacza do nas Domi, która przypadkiem
jest w tym czasie na wycieczce w Bieszczady z grupą znajomych. Nie namyślając
się wiele przystaje na moją propozycję, by ostatni etap – Połoninę Caryńską –
przebyć razem. Jest co podziwiać. Dwa lata temu pisałem, że Caryńska przypomina
Mordor: wygląda, jakby to było koniec świata – pusta, cicha, nieprzyjazna… Tym
razem zieleni się morzem traw i złoci słonecznym blaskiem. Panoramy zapierają
dech w piersiach i nawet wiatr nie przeszkadza zbytnio.
Banał nad banały: „dla takich chwil warto się tak męczyć”.
Cóż, skoro ten banał to szczera prawda? Być może racjonalizuję sobie daremny
trud, w końcu nigdy nie będę walczył o zwycięstwo, pozostaje mi więc szukac
substytutów, nieprawdaż? A może po prostu moje żcie jest proste, wręcz banalne?
Cieszę się z tego. Póki moje oczy wpatrują się z zachwytem w przestwór
Bieszczadów, buzia sama się śmieje, jestem szczęśliwy w swoim małym, banalnym i
niewyrafinowanym świecie.
Fakt, że Domi towarzysyzła mi w ostatnich godzinach (sic!) zmagań znaczy dla mnie szczególnie wiele. Domi, wybacz publiczną szczerość, mam nadzieję, że to początek przyjaźni choćby w połowie tak pięknej jak przyjaźń Twoja z Anią.
Kocham ten moment, kiedy za kolejnym wierzchołkiem okazuje się,
że szlak schodzi z grzbietu i zaczna
trawersowac zbocze. Oznacza to początek ostatniego zbiegu do Ustrzyków. Kocham
ten zbieg i to, że kolejni kibice i niekibice podaja coraz to inne informacje
co do pozostałego dystansu/czasu… „Półtora kilometra!” – słyszę, by po chwili
moich uszu doszedł okrzyk: „Dwadzieścia minut!”. Niedługo po tym: „900 metrów”,
a w chwilę później: „3 kilometry!” Uwielbiam, kocham, uwielbiam. Teren
wypłaszcza się, słychać gwar mety. Mostek, schodki, meta.
Jestem dumny z Szymona i cieszę się jego szczęściem. Dokonał
czegoś wyjątkowego, przezwyciężył kryzysy, nie złamał się. Dotarł do mety z
klasą, stylowo. Brawo Szymon! Dziękuję nie tylko za zaproszenie i zaufanie, ale
przede wszystkim za to, że mogłem dzielić z Toba te chwile i byś świadkiem
tego, jak stajesz się ultrasem. Będę to nosił głęboko w sercu.
No cóż, jakoś nie udało mi się zbyt wiele (czytaj: nic)
napisać o technikaliach, odżywianiu i nawadnianiu, szczegółach sprzętowych i
logistycznych. Obiecuję, że wspomnę o tym w suplemencie do powyższej relacji.
W suplemencie będzie również podsumowanie konkursu na
wytypowanie naszego rezultatu na mecie i ogłoszenie zwycięzców. Może pojutrze?
;)
Na razie tyle!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz