Jak do tej pory, wszystkie wydarzenia roku 2014 rozgrywają
się w cieniu Mont Blanc… Marzenie o przyszłorocznym starcie w UMTB jest podobne
do Mont Blanc’a widzianego z Chamonix – z jednej strony bliskie, namacalne,
realne, ale z drugiej – przez to, że wyzwanie jest ogromne – odległe i skryte w
chmurach.
Nie potrafiłbym stojąc u stóp najwyższej góry w Alpach
wyobrazić sobie siebie na jej szczycie. Mój umysł potrzebowałby podzielić trasę
na etapy, dość krótkie, by móc każdy z nich objąć i pozwolić ciału urzeczywistnić
dany fragment marzenia. Podobnie czas dzielący mnie od UTMB kroję niczym chleb,
karmiąc się powoli, by się nie zadławić.
Kolejnym etapem był bieg K-B-L rozgywany w ramach
Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Bazą dla festiwalu był Lądek-Zdrój, z
którego Piotrek Hercog wyznaczył 240-kilometrową trasę wiodącą dookoła Kotliny
Kłodzkiej. Cała pętla to Bieg 7 Szczytów, mordercze wyzwanie, któremu w tym rou
najlepiej sprostał Paweł Dybek, w sercu Mohikanin J Pierwsza, południowa część, o
długości 130 km, to Super Trail z metą w Kudowie-Zdroju. Tam również początek
swój bierze trasa biegu K-B-L, 110 km drugiej, północnej części wielkiej pętli.
Bardzo lubię Kotlinę Kłodzką. W mojej pamięci pozostają żywe
wspomnienia ze szkolnej wycieczki w Gory Stołowe oraz z harcerskich (a w moim
przypadku raczej zuszych) wypadów z rodzicami do Kletna u stóp Śnieżnika.
Z Poznania do Lądka jechałem w miłym
towarzystwie poznańskich „maniaców”: Izy, Marka i Michała. Po drodze opowiadali
o swoich biegach, budząc we mnie podziw dla ich dokonań – mają niesamowitą
kolekcję startów! Pod wieczór dotarliśmy na miejsce. Jako że miałem osobną
kwaterę, cały wieczór spędziłem na skrupulatnym przygotowaniu ekwipunku na
bieg: tu plecak, ten batonik do tej kieszonki, ten do tamtej… Nie, oba do tej,
a do tamtej co innego. Wybrałem ciuchy na bieg, zdecydowałem, które buty założę
i co wyślę w worku na przepak w Bardzie.
W tle grał telewizor, którym stacje prześcigały się w
relacjach z katastrofy samolotu na Ukrainie. Tak blisko i tak daleko… Nie
potrafię zrozumieć jak patriotyzm, walka o wolność, miłość do ojcowizny i tym
podobne wartości znajdują ujście w postaci przemocy skierowanej przeciwko
drugiemu człowiekowi, aż do momentu, w którym zapada decyzja o pozbawieniu go
życia. Osoby niewierzące uznają ten fragment za bełkot, ale ja mocno wierzę i
każdy bieg traktuję jak modlitwę. Wybieram intencję i ofiaruję cały trud, ból i
zmęczenie dla tej intencji. W czwartek wieczorem wiedziałem już, dla kogo
pobiegnę następnego dnia.
Leżąc na łóżku przeczytałem jeszcze
kilka fragmentów z książki Kiliana, ale żaden nie utkwił mi w pamięci. Lektura
wprowadziła mnie jednak w adwentowy nastrój radosnego oczekiwania mieszającego
się z niepokojem. Pierwsza stówa. Pierwsza stówa po górach. Pierwsza stówa po
górach i cała noc biegu… Zasnąłem.
Następnego dnia rano uświadomiłem sobie, że skoro wziąłem
nocleg tylko na jedną noc, to nie mam co zrobić z plecakiem na czas biegu, nie
mam się też gdzie się po nim umyć… Z pomocą przyszli Iza i Marek, za co im
jeszcze raz serdecznie dziękuję. Po odebraniu parkietu spędziłem kilka chwil w
sporej poznańskiej grupie przy „słodkim”, tzn. ciastku. Kiedy większość udała
się na przedbiegowy relaks do swoich kwater,
wyszło na jaw, że muszę przeczekać te kilka godzin do startu gdzieś na
ławce w parku. Po raz kolejny tego dnia z pomocą przyszli kochani biegowi
przyjaciele – tym razem Sławek Marszałek z rodzinką, którzy zaoferowali mi,
żebym skorzystał z miejsca w jednym z ich pokoi. Dzięki ich uprzejmości mogłem
odpocząć, ba! Zdrzemnąć się nawet… Ta dawka bezinteresownej dobroci naadowała
mnie pozytywną energią na bieg.
Wieczorny charakter startu sprawił, że było mnóstwo czasu,
żeby każdy element stroju i ekwipunku sprawdzić, poprawić i ułożyć. Drobne
rytuały odmierzały czas do rozpoczęcia biegu.
Strzał! I od razu pierwsza różnica między KBL a Rzeźnikiem i
Chudym Wawrzyńcem. Tam na początku jest kilkukilometrowy odcinek drogą
asfaltową, na którym stawka się rozciąga, można łagodnie wprowadzić się w
klimat zawodów. Tu nie było nic z tych rzeczy. Od razu pod górę, z góry, pod
górę… Zaczął się wyścig! Przede wszystkim szalejących emocji i startowej
euforii, dlatego starałem się ze wszystkich sił zachować spokój i oszczędnie
dysponować siłami. Przeczekać pierwsze godziny jak gdyby nigdy nic.
Na drugim kilometrze coś mnie użarło. W pierwszej chwili
pomyślałem, że otarlem się kolanem o pokrzywy – ścieżka była dość wąska – ale
kiedy odruchowo sięgnąłem dłonią, poczułem między palcami COŚ. To coś ulotniło
się szybko, moje kolano za to zaczęło boleć i puchnąć. Po kilku minutach
wypełnionych (metefora) przekleństwami i złorzeczeniami w kierunku całej fauny
latającej zatrzymałem się, by sprawdzić kolano. Spróbowałem wycisnąć rankę,
żeby upewnić się, że nie ma w niej pszczelego żądła. Nie było. Pobiegłem dalej
modląc się, by ból nie narastał i żeby okazało się, że to tylko końska mucha, a
nie osa. Na szczęście nie było gorzej, tylko po prostu wciąż tak samo źle.
W takim nie do końca dobrym nastroju pokonałem podejście na
Błedne Skały, po czym w zapadających ciemnościach zacząłem zbieg do Pasterki.
Na kilometr przed punktem potknąłem się i runąłem w przydrożne krzaki.
Lądowanie było dość miękkie i szybko się podniosłem, po chwili jednak odkryłem
z nieprzyjemnym zaskoczeniem, że coś mi się stało w mały palec. Bolał. Puchnął.
Siniał. Wykrzywiał się w dziwny sposób. Przy chronisku wypiłem kubek wody i
pomacałem palec. Hmm… Bardzo dziwnie pracował w stawie. Bolał w cholerę,
zsiniał mocniej… Zsiniało zresztą pół dłoni.
Fajnie się zaczyna – pomyślałem. Zapadła noc i mrok okrył
mój wstyd oraz strach.
Atrakcje kolejnych kilometrów pozwoliły mi zapomnieć o bólu.
Najpierw podejście na Szczeliniec a potem lawirowanie w skalnym labiryncie.
Kilkadziesiąt minut fantastycznej zabawy. A potem – kilkanaście plaskich
kilometrów do Ścinawki. I właśnie tam, po około 3, może 4 godzinach biegu,
przyszedł kryzys.
Niesamowite! – pomyślałem. Biorę udział w zawodach na 110km
i mam kryzys po ledwo 30? Ścięło mnie, ogarnęło zniechęcenie, musiałem w łatwym
terenie przejśc do marszu. I tak przemaszerowalem ostatnie 4-5km do punktu. Tam
usiadłem na krzesełku i zacząłem się trząść. „Masz colę?”, spytałem kolegi
rozlewającego drinki przybywającym nocnym marom. „Tak”, padło upragnione słowo.
Po wlaniu w siebie 5 kubków coli, założeniu kurtki (i rękawiczek – pakując je
do plecaka miałem wrażenie, że robię coś absurdalnego… a jednak) i przeczekaniu
kwadransa zacząłem wracać do żywych. Ruszyłem dalej.
Spory fragment kolejnego etapu (a może cały) spędziłem w
towarzystwie Michała, z którym jechałem do Lądka. Razem było zdecydowanie
raźniej. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam zbyt wiele z tego fragmentu. Było
pod górę, z góry, trochę płasko, godziny mijały. W momentach kiedy nie
rozmawialiśmy z Michałem albo oddaliliśmy się o kilka metrów od siebie, miałem
wrażenie zatrzymania czasu i przestrzeni, jakby zasada nieoznaczoności
Heisenberga przeniosła się do makroskali – kiedy skupiałem się na czasie lub
szlaku przesuwającym się pod stopami, moje myśli rozpływały się w nocy,
świadomość uciekała niczym ciepłe powietrze ku górze, ku niebu, tam gdzie
czerń. Kiedy natomiast czyniłem wysiłki, żeby skupić myśli, wydawało mi się, że
nie biegnę, nie poruszam się, nie podróżuję przez czas i przestrzeń, ale po
prostu jestem – tyle, że poza nimi.
Gdzieś nad ranem minęła połowa dystansu i na kolejny punkt
na Przełeczy Wilcza wbiegaliśmy już w świetle dnia. Cola i kabanos – oto
bohaterowie tej nocy i poranka! Humor zdecydowanie się poprawił. Miałem za sobą
noc i 60 km. A przede mną – krótki i stosunkowo łatwy etap do Barda.
Tymczasem na punkcie – wczasy. Biegacze – nie tylko z trasy
KBL, ale też hardkorowcy zBiegu Szczytów
– próbowali odnaleźć się w rzeczywistości nowego dnia. Oj, każda minuta na
wygodnej ławce kosztowała… Im dłuższy odpocznek, tym trudniej wyruszało się w
dalszą trasę. Wiedząc o tym dobrze, starałem się nie marnować czasu i jak
najszybciej opuścić punkt kontrolny.
Na podejściu i zbiegu następującym bezpośrednio po nim
Michał wystrzelił do przodu. Zostałem sam na szlaku. Teren łagodnie wznosił się
i opadał, pozwalając biec niemal przez cały czas. Słońce uniosło swa złota kule
ponad drzewa i zaczęło oświetlać krajobraz dokoła mnie. Pola i łąki, malowane
miękkim światłem, mieniły się dzisiątkami pastelowych odcieni. Ptaki śpiewały
zachwycone tą feerią barw, jak gdyby nie widziały jej nigdy przedtem, a
przecież ten sam cudowny scenariusz powtarza się tu co dnia.
To były chwile prawdziwej teofanii (niewierzący – czytacie
ten akapit na własne ryzyko!). Stwórca objawił się w swym stworzeniu. W lekkim
powiewie, w subtelnej grze kolorów i świateł, w ptasich trelach. Ból minął,
zmęczenie odeszło, byłem lekki, szybki i szczęśliwy. To są przeżycia, które
głeboko zapadają w pamięć. Jeśli coś chciałbym w niej zatrzymać, to właśnie
byłby to właśnie ten fragment trasy między Przełęczą Wilczą a Bardem.
Początkowo myślałem, że opiszę to doświadczenie szerzej, ale to jak tańczenie o
architekturze… Trzeba przeżyć samemu.
Na przepaku w Bardzie nie spróbowałem nawet miejscowej zupy
– żałuję, na pewno była pyszna! – tylko uzupełniłem zapasy jedzenia i picia i
ruszyłem w drogę. Krzyżową. To żadna przenośnia, na biegaczy czekało mocne
podejście na Kalwarię, podczas którego mija się stacje Drogi Krzyżowej. Samo
podejście jest ciężkie i męczące, a wziąwszy pod uwagę dziesięć godzin
napierania w nogach, wymagało ode mnie włożenia sporego wysiłku.
Uwaga – znowu treści duchowo nasycone! Postanowiłem
potraktować to jak przeżycie religijne, po prostu odbyłem tę Drogę Krzyżową
myśląc o męce Chrystusa, o tym, jak bardzo On cierpiał. Jak mocno kochał ludzi
(w tym mnie…), że wziął krzyż na swoje barki. Jednocześnie prosiłem o siły dla
siebie, bym zdołał dotrzeć do mety.
Okazało się wkrótce, że siły są potrzebne. Z każdą minutą
słońce wspinało się wyżej na nieboskłon a temperatura rosła. Górki mnożyły się
ponad miarę. Kolana bolały. Ambit, wyczerpany wysiłkiem, wyłączył się. Na
Przełęczy Kłodzkiej usiadłem i – chciło by się rzec – płakałem. No cóż, dusza
pewnie łkała.
Było ciężko. Czułem się zmęczony, znużony i zniechęcony. Od
początku moje międzyczasy były gorsze, niż zakładałem i teraz wszystko to razem
złożyło się na uczucie przegranej. Wkurzał mnie upał i perspektywa
kilkugodzinnego marszu do mety, bo o bieganiu w tamtym momencie nie chciałem
nic słyszeć. Podobnie czuł się Bartek, który zaczął mocniej ale opadł z sił i
teraz razem ze mną siedział na punkcie i żłopał colę.
Postarałem się zmotywowac
go trochę licząc, że mnie samemu to pomoże.
Ruszyłem. Po kilku minutach Bartek mnie dogonił i dalej
napieraliśmy razem. Po drodze porozmawialiśmy trochę. Okazało się, że obaj mamy
małe dzieciaki i podobne marzenia o górach. Bartek rok wcześniej startował w
KBL, ale nie ukończył. Bum! Tak to bywa, że kiedy sytuacja jest patowa i nie ma
skąd czerpać energii, trzeba znaleźć jej nowe źródło, nowy sposób motywacji.
Postanowiłem sobie, że pomoge Bartkowi tym razem dotrzeć do mety. Motywowałem,
gadałem o tym i owym, starałem się podnosić na duchu i kierowac myśli na
pozytywne tory. Ta taktyka przyniosła dobre rezultaty. Po godzinie, może półtorej
wróciło nam nieco sił, próbowaliśmy trochę podbiegać, ale Bartek nie był za
bardzo w stanie biec, więc skupiliśmy się na szybkim marszu.
Obraliśmy sobie za cel złamanie osiemnastu godzin i dotarcie
do celu zanim Garmin Bartka padnie J
Na ostatnim punkcie kontrolnym – w Orłowcu – byliśmy na 35. – 36. pozycji. Ruszyliśmy
jednak z takim animuszem, że w ciągu godziny znależliśmy się w pierwszej
trzydziestce J
Potem była patelnia. Szeroka szutrowa droga w pełnym słońcu.
Czułem, jak żar pali moje uda, jak nagrzewa się czapka… Koszmar. Brak
jakiegokolwiek schronienia. A jednocześnie ulga, jakich mało, kiedy stało się
jasnym, że do mety została godzina. Wiedzieliśmy już, że się uda, że ukończymy
i to poniżej tych śmiesznych osiemnastu godzin. To nic, że Bartek nie dawał
rady zbiegać i straciliśmy kilka pozycji. Mnie samemu brakowało nie tyle sił
ile woli walki. Nie ma we mnie chęci rywalizacji, nie ma znaczenia miejsce w
klasyfikacji. Chciałem już, żeby była meta. Żeby można było usiąść. Zdjąć buty,
wykąpać się. Napić zimnej wody. Przestać liczyć kilometry i przewyższenia.
Szedłem spokojnie asfaltową droga do Lądka. Mijani ludzi,
chcąc mnie zagrzać (niefortunne słowo) do walki wołali: „teraz już tylko z
górki!”. Zaprawdę, nie mówi się takich rzeczy po 100 km komuś, kogo bolą
kolana. Uśmiechałem się jednak, wdzięczny za dobre serce. Od niektórych
słysząłem słowa podziwu i szacunku, nie czułem jednak, bym na nie zasłużył. Po
pierwsze, pobiegłem gorzej od wlasnych oczekiwań. Po drugie, dużą część
dystansu szedłem. Wciąż mam wielkie kompleksy, stawiam sobie wygórowane
wymagania i surowo myslę o sobie. Z drugiej strony, nie wydaje mi się, by moje
oczekiwania były na wyrost. Biegam ładnych kilka lat, trenuje sporo – może nie
najlepiej i nie najciężej, ale jednak. Chciałbym po prostu po plaskim i w dół truchtać a pod gorę mocno maszerować.
Czy to zbyt wiele? Tymczasem ostatnie kilka godzin było ledwie średnio
forsownym marszem…
Na ostatnich kilometrach takie oto myśli zaczęły napływać do
mojej głowy. Nie było widoków do podziwiania, nie trzeba było uwazać pod nogi
ani myśleć o kolejnych etapach… Myśli zaczęły atakować osłabiony umysł.
A potem była meta. Przyjemnie. Uśmiechy, medal… Maciek
Sokołowski starał się każdego wbiegajacego na metę wywołać z imienia i
nazwiska, to miłe. Miało się wrażenie, że każdy finiszer jest ważny.
Przynajmniej ja w to uwierzyłem. Po chwili na mecie pojawił się Bartek. Jego
towarzystwo pomogło mi bardzo przez kilka ostatnich godzin. Dziękuję.
I jeszcze jeden mily akcent, kto wie czy nie najważeniejszy.
Dowiedziwaszy się, że nie za bardzo mam dograny nocleg i transport do domu,
Piotrek pożyczył auto i przyjechał po mnie. Nie trzeba o tym rozmawiać, takie
rzeczy po prostu zapadają w serce i tam zostają. Wiele dobra spotkało mnie ze
strony ludzi przez te kilka dni, i te „sygnały dobra”, mówiąc językiem książek
z mojego dzieciństwa, były równie ważne co sam bieg.
A bieg był doskonała lekcją. Po pierwsze, po raz pierwszy
zderzyłem się ze ścianą, stawiłem czoła kryzysowi, niechciejstwu, i
przetrwałem. Straciłem godzinę, ale dalej byłem na szlaku. A kilka godzin
później miałem powtórkę z rozrywki. Po dwóch kryzysach i piętnastu godzinach
napierania poczułem napływ tych sił, o których wcześniej tylko czytałem:
Poza najdalej
wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o
jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ
nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili.
Taka jest prawda. To niesamowite do czego człowiek jest
zdolny, choćby sam sądził, że nie stać go już na nic więcej.
Po drugie, przekonałem się, co jest poza granicą stu
kilometrów. Odpowiedź nie mogła być inna, ale i tak pragnąłem niczym niewierny
Tomasz dotknąć tych dziur po gwoździach i samemu stwierdzić, że świat po stu
kilometrach się nie kończy, ale istnieje nadal; ba! Jest wciąż taki sam, tylko
wolniej się przesuwa.
Po trzecie, przeżyłem zachód słońca podczas biegu, noc przy
świetle czołówki i świt zapierający dech w piersiach skuteczniej niż najcięższe
interwały.
Po czwarte… Nie. Nie będę dalej wyliczał, choć kolejnych
punktów mogoby być ze dwadzieścia. Przejdę do sedna.
Po ostatnie, utwierdziłem się w przekonaniu, że góry to jest
miejsce, gdzię chcę być. Tu jest prawdziwe życie: naturalny cykl dnia i nocy,
nie oszukany przez światła ulicznych lamp, wiadomości przez 24 godziny na dobę
i takież sklepy monopolowe. To nie jest wirualne królestwo cyfrowych mediów,
tworzących własne, niefizykalne zmysły. W ciemności nocy dotyk mokrej skały
atakuje mózg milionem doznań. W biegu serce bije tak, że całe ciało rezonuje
niczym nie zagłuszane, aż włoski na przedramionach drgają w rytmie wyznaczanym
przez potężny bęben zamknięty w mojej piersi. Wszystko jest bardziej namacalne.
Uświadamiam sobie, czym jest życie: nieustannym procesem pracy miliardów
komórek; frenetycznym pulsowaniem krwi w żyłach. Nie muszę sobie zadawać pytań
egzystencjalnych, nie muszę siebie sprawdzać, jak Trent Reznor:
I hurt myself today to
see if I still feel
Zraniłem się dzisiaj,
by przekonać się, czy jeszcze czuję
Żyję, bo biegnę. Czuję wiatr we włosach, słony smak potu w
ustach, kwas w mięśniach ud.
Pamiętam, jak na studiach pisałem recenzję filmu Petera
Greenaway’a Piknik pod wiszącą skałą,
na zaliczenie historii filmu. Nigdy nie wyjaśniona tajemnica, potęga góry,
rytuał przejścia. Choć nie pamiętam treści mojej pracy zaliczeniowej, to
przypominam sobie, że po jej oddaniu czułem zmianę, jaka we mnie zaszła. Z gór
schodzimy inni, niż wchodziliśmy. Nieważne, gdzie jest start i meta oraz jakim
szlakiem prowadzi droga. Ważne, że wracając z gór jestem inny – chcę wierzyć,
że lepszy.
świetny tekst Kuba :)
OdpowiedzUsuńniedawno ktoś zapytał mnie, co ja sobie próbuję udowodnić albo od czego uciec biorąc się za takie bieganie - a ja na to, że nic takiego, tu chodzi o drogę, o nic innego
Dzięki Monika :) Faktycznie jest coś takiego, że bieganie ultra budzi w ludziach podejrzenia: w końcu kto normalny wziąłby się za coś takiego? Przecież musi byc drugie dno...
UsuńŚwietne! Gratuluję Ci!
OdpowiedzUsuńDzięki Paulina :) Bardzo mi miło.
Usuń"Pobiegaj dwadzieścia minut, a poczujesz się lepiej. Pobiegaj drugie tyle, a być może się zmęczysz. Dodaj do tego trzy godziny, a poczujesz ból.
OdpowiedzUsuńBiegnij jednak dalej -- wówczas zobaczysz, usłyszysz, posmakujesz i poczujesz świat z takimi szczegółami, przy których zblednie całe twoje dotychczasowe życie." (Scott Jurek) Też tak miałem na KBL, choć czas trochę gorszy.:)
Wojtek, dokładnie tak. Czas nie jest istotny on istnieje tylko na starcie i mecie. Podczas biegu jest wieczne tu i teraz, piękno, bicie serca, słony pot w ustach. A w przypadku Chudego Warzyńca, tona błota do tego ;)
UsuńPięknie :) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńI takie natchniewające w sumie trochę też!
OdpowiedzUsuńTo z tego cieszę się najbardziej :)
Usuń