Nie mam ostatnio czasu na myślenie, a tym bardziej na
pisanie. Zresztą: o czym tu pisać, skoro nic się nie wymyśliło?
Ostatnie 3 tygodniowe były bardzo średnie pod względem
treningu. Najpierw przypętało się jakieś przeziębienie, były Święta – miało być
więcej biegania, a było mniej – a potem znów jakaś infekcja… Dziś dla przykładu
ustawiłem sobie budzik na 6:40, w planach było wybieganie z Łukaszem. Budzik
zadzwonił, ale o 7:40. No cóż… poszedłem dalej spać, nie mając sił ni ochoty
walczyć z okrutnym losem.
Tłumaczenie książki Hala Koernera idzie wolniej, niż
zakładałem, ale powoli nabiera tempa – mam teżewe z poprzedniego roku – tam tez
początek roku był średniawy. Dieta leży i kwiczy, waga pokazuje 81-82 kg.
W czasie okołoświątecznym miałem doskonałą okazję sprawdzić
na sobie, jak działa chemia ze śmieciowego żarcia. W Wigilię wieczorem, po
okresie Adwentowego postu słodyczowego, nafutrowałem się jak opos na zimę. W
efekcie w Pierwsze Święto rano czułem się jak ZWŁOK: poziom histaminy w
Himalajach, trudności z oddychaniem, tempo o 40-50s/km gorsze niż zwykle przy
tej samej intensywności. Pierwsza godzina biegu była koszmarem, potem na
szczęście jakoś się oczyściło, odbudowało… Ale wahania nastroju, zgony
energetyczne, śpioch dopadający ok. 18-19,
MA-SA-KRA!
Muszę zrobić detoks i przejść na dietę. PIRIOD.
Dzisiaj mimo rannych psikusów losu zebrałem się pod wieczór
na trening. Pobiegłem na siłownię, by tam przekonać się jak dwa tygodnie bez
żelastwa potrafią osłabić początkującego acz ambitnego forfitera, tfu,
krosfitera. Wymęczyłem trening i pobiegłem do domu.
Droga powrotna okazała się wyzwaniem. Pełzam w kierunku
legowiska ślimaczym tempem, a przed sobą spostrzegam SILNĄ GRUPĘ W STANIE WSKAZUJĄCYM
NA SPOŻYCIE. Fak. No dobra, może przebiegnę na drugą stronę ulicy? Jadą
samochody, nie da rady. Kolesi jest z ośmiu, zajmują całą szerokość drogi.
Jeden staje, zaczyna ściągać/zakładać kurtkę czy coś, drugi kolega przystaje
koło niego. Może nie zauważą. Jasssne. Obracają się w moją stronę, zaczynają
naśladować ruchy biegowe. No dobra, parabiegowe. Wspaniale. Rozumiem, że w tej
chwili bardziej przypominam naćpaną kaczkę próbującą tańczyć walca paryskiego
(tak, wiem, że istnieje walc paryski, o to chodziło w żarcie) niż biegacza, ale
litości, ja próbuję się dostać do domu…
Machają do mnie ręcami jak Wąski do Siary. Zatrzymuję się i
słucham bełkotu, w którym nie rozpoznaję treści.
„No, spoko” – mówię. No spoko zawsze działa.
Kolega otwiera szeroko ramiona. Wiem, że w tej chwili waży
się, czy dostanę lepę w ucho, czy mnie przytuli. „Chodź z nami na dziwki. No,
chodż.” – słyszę. „Stary, biegnę do żony i do dzieciaków, dzięki.” – próbuję w
ten deseń. Muszę wyważyć delikatną proporcję między elokwencją a jej brakiem.
„Ja też mam dzieci, dwójkę” – pojawia się argument. „Biegnę
do żony, już dzwoniła, muszę się pospieszyć” – jestem konsekwentny. Drugi
kolega wtóruje. „Ja też mam żonę, ale jest najgorsza. Idziemy do burdelu. Chodź
z nami.” Pokazuje mi obrączkę. Pierwszy ziomek uderza z grubej rury: „Napijemy
się whisky. No, co, ZE MNĄ SIĘ NIE NAPIJESZ?”. Łyski, grubo... Kurna, to się naprawdę dzieje!
Zdanie-klucz, wytrych otwierający wszystkie drzwi do pijactwa.
„Nie, no, nie mogę, sorry. Wypiję Twoje zdrowie w domu.”
Posmutnieli. Widzę, że ich uraziłem. Przykro mi się zrobiło,
ale co zrobić? Czekam na pokutę, jaką mi wymierzą. Byle nie po okularach.
„To biegnij dookoła!” – kolega zastępuje mi drogę i wskazuje
kierunek, z którego przybiegłem. Tak sytuacja. „No, dobra, wszystkiego dobrego”
– rzucam i wycofuję się powolutku.
„DOOKOŁA BIEGNIJ” – powtarza z naciskiem, jakby to była
straszna klątwa.
Uśmiecham się, rzucam: „Trzymajcie się!” i biegnę z powrotem.
No nic, nie było najgorzej, ale nie chciałbym ich spotkać, jak będą wracać.
DOOKOŁA BIEGNIJ. To chyba motto mojego życia, albo
przynajmniej mojego biegania.
BIEGNIJ DOOKOŁA. Będę o tym rozmyślał przed snem.
BIEGNIJ DOOKOŁA. Czego i Wam życzę.
każdy by chciał już, teraz, zaraz, na skróty.
OdpowiedzUsuńjak najszybciej dotrzeć do celu.
a przecież buduje nas pokonana droga, a nie osiągnięta pozycja.
dookoła to czasem najlepsza trasa
Oczywiście. Dzięki jednak za przypomnienie, to są rzeczy, które warto sobie powtarzać przez całe życie, nigdy dość tych powtórzeń :)
UsuńHal Koerner's Field Guide to Ultrarunning: Training for an Ultramarathon, from 50K to 100 Miles and Beyond - to tłumaczysz?? Jak tak to super! Zazdroszczę
OdpowiedzUsuńPiotrek - tak, to właśnie tłumaczę. Świetna książka i świetny autor. Właśnie wracam do rozdziału o radzeniu sobie ze środowiskiem naturalnym. Czeka mnie udar słoneczny - dobra faza, gdy za oknem zima (no ok, ta zima to popierdółka...)
Usuń