head

head

piątek, 18 kwietnia 2014

Prezentacja Projektu UTMB i rozwiązanie konkursu

Dzisiaj trochę nietypowo.

Od jakiegoś czasu interesuję sie górskimi biegami ultra, probuję też swych sił w tego rodzaju zmaganiach. Czytam blogi Joe Granta, Antona Krupicki, Dakoty Jonesa... Oglądam Kiliana, jak skacze po Matterhornie... I marzę...

Moje marzenia biegowe nie są wyjątkowe, na pewno dzielę je z tysiącami podobnych sobie. UTMB - bieg dookoła masywu Mont Blanc. Wystarczy wyszeptać te cztery literki, a wyobraźnia rozpala się jaskrawym ogniem nadziei, obaw, podziwu i wielu innych emocji, jakby był to magiczny tetragram rodem z Kabały.

W realizacji takiego marzenia potrzebne jest wsparcie. Z dumą i przyjemnością pragnę oznajmić, że w moich przygotowaniach do UTMB 2015 będzie mnie wspierać firma The North Face.



Logo TNF zawiera graficzne przedstawienie skały Half Dome, jednego z największych granitowych bloków na świecie, znajdującego się w parku narodowym Yosemite w Stanach Zjednoczonych.

Half Dome to właśnie Półkopuła z mojego opowiadania, zamieszczonego w poprzednim wpisie. W odpowiedzi na konkurs otrzymalem sześć propozycji zakończenia historii pierwszego w historii wejścia pólnocno-zachodnią ścianą Half Dome, pierwszej wspinaczkowej "szóstki" na świecie.

Wszystkie nadesłane odpowiedzi bardzo mi się podobały i serdecznie za nie dziękuję. Na pewno sam nie wymyśliłbym lepszego zakończenia niż te zaproponowane przez czytelników. Z radością pragnę przedstawić kompletne już opowiadanie wraz z zakończeniem autorstwa Moniki, która w nagrodę otrzymuje biegową czapeczkę The North Face.

Dziękuję i gratuluję! Mam nadzieję, że to pierwszy, ale nie ostatni konkurs na tym blogu...

Świat jest przekonany, że mamy manię wielkości. Rano wsiadamy do Chryslera 300 z ponad 6-litrowym silnikiem. Jedziemy do biura na osiemdziesiątym piętrze Empire State Building. Kiedy jesteśmy głodni, zamawiamy stek, spod którego nie widać talerza. Ludzie myślą, że sprawia to nasze chore ego, jakaś powszechna, narodowa dysfunkcja przysadki. Tymczasem prawda jest zupełnie inna. Wielkość jest wpisana w ten kraj. Była tu, zanim statki kolonizatorów wylądowały u wybrzeży Nowego Świata, a nawet wcześniej, kiedy stada bizonów gnane były wiatrem, a nie okrzykami Apaczów.

Póki nie spróbują przeskoczyć Wielkiego Kanionu, objąć ramionami pnia sekwoi i usłyszeć własne myśli w szumie Niagary, nie zrozumieją. Chyba, że przyjdą tu i spojrzą w górę…

Pod dotykiem dłoni czuć chłód granitu. Byłem tu wiele razy. Zimą, latem, w dni słoneczne i pochmurne. Zawsze napotykałem ten sam chłód. Nauczyłem się go i teraz byłbym w stanie rozpoznać to miejsce dzięki samemu dotykowi, nawet gdybym stracił pozostałe zmysły.

John Muir mawiał, że moc wyobraźni człowieka sprawia, że znikają dlań wszelkie granice. Kiedy tak stoję tu, u podnóża ściany i zadzieram głowę, widzę szczyt tylko dzięki wyobraźni. Dzieli mnie od niego kilkaset metrów i kilka dni, ale ile dokładnie? Trzy, może cztery? Nie wiem. Nikt tego nie wie. Nikt jeszcze tędy nie wszedł…

…Potężny orzeł rozpostarł skrzydła i sfrunął ze skalnej półki. Okrążył Półkopułę i skierował się w stronę drzew. Odlatując od szarej bryły dostrzegł na jej północno-zachodniej ścianie kilka ludzkich sylwetek. Z dzioba wyrwał mu się pogardliwy pisk. Nigdy jeszcze nie zaszli wysoko. Nawet gniazda jego kuzynów są wyżej niż ostatni ślad obecności człowieka. Głupcy! Sądzą, że wbiją dziesiątki sztucznych szponów w kamień i dzięki temu dostaną się na szczyt. Bezskrzydłe pokraki, które nigdy nie zaznały uczucia, kiedy wiatr śpiewa wokół ciebie i gra na twoich piórach… Orzeł machnął kilka razy skrzydłami i poleciał na łowy. Kiedy po kilku godzinach wrócił, sylwetki wspinaczy były zdecydowanie wyżej. Trójka śmiałków parła wciąż w górę. W sercu orła zawrzał gniew. Pełzać wam po ziemi, przerośnięte robaki! A jeśli chcecie latać, to tylko w dół! W dół!

Trzy dni później orzeł znów okrążał Półkopułę, lecz tym razem nie było widać ludzi w ścianie. Ha! Zrezygnowali albo spadli! Nie ma ich! Z radości wzbił się wysoko, leciał w stronę kuli słońca, jarzącej się złotem ponad światem. Kiedy już miał zanurkować, złowił wzrokiem poruszenie w górze ściany. Zaniepokojony drapieżnik  bił skrzydłami jak szalony, leciał wyżej i wyżej, tnąc piórami niebo. Widział ludzi, tych samych, co wcześniej. Ale jak to?! Jakim prawem?! Orzeł zakrzyknął z wściekłości, z furią gnał w górę. Nigdy wcześniej nie latał tak wysoko, a ludzie i tak byli daleko, gdzieś blisko szczytu… Nagły strach przeszył serce ptaka i złapał jego duszę w szpony, tak jak on sam łapał w nieubłagany uchwyt swoją zdobycz. Nie da rady wzbić się wyżej. Musi opaść. Zakrzyknął jeszcze raz, ze strachu, głośniej niż kiedykolwiek wcześniej…

…Nagły krzyk ptaka – czyżby orła? – wyrwał mnie z chwilowego odrętwienia. Obróciłem nie do końca przytomne oczy w stronę kolegów.

Mike i Jerry ponownie sprawdzili szpej. Spojrzeliśmy po sobie i bez słowa zaczęliśmy wspinaczkę. Pierwsze godziny upłynęły dość spokojnie, drogę znaczyły haki założone dwa lata wcześniej przez innych śmiałków, którym się nie udało. Kiedy zakładaliśmy pierwszy biwak w ścianie, w głowie kołatało pytanie: czy i nas czeka wycof? To niesamowite, jaki kocioł myśli potrafi wrzeć pod powiekami tuż przed zaśnięciem. Mieszkańcy miast nigdy nie zobaczą większości gwiazd na nocnym niebie. Podobnie i ja: tylko w ciszy graniowego bezkresu słyszałem najcichsze szepty własnej duszy.

Pierwsza „szóstka”… Ciekawe, jak z oddali będzie się przedstawiał jej rysunek – kardiogram Półkopuły wykreślony potem i krwią? Pierwsza „szóstka”…

W ciągu trzech kolejnych dni moje ciało stopniowo zamieniało się w granitową bryłę. Czułem, jak sztywnieją mi mięśnie, a tępy ból powoli utwardza tkanki. Ogarniał mnie chłód i otępienie. Tylko serce uparcie tłoczyło płynne życie w najdalsze zakamarki ciała, tak jak wulkan wyrzuca lawę, wybuchało erupcją każdego uderzenia. Mniej ważne myśli cichły i nawet wieczorami nie przebijały się do świadomości. Z tych ważniejszych pamiętam szczególnie jedną, która przyszła niedługo po tym, jak minęliśmy ostatnie ślady poprzedników i weszliśmy na dziewiczy teren. Nasze poczynania nie były aktem szaleństwa, wybrykiem młodości ani sportowym wyczynem. Tworzyliśmy dzieło sztuki. Kiedy omiatałem wzrokiem przestrzeń nad sobą, szukając najlepszej linii, czułem się jak architekt; kiedy wbijałem hak w skałę, byłem Fidiaszem powołującym do życia marmurowych bogów.

Piątego dnia dotarliśmy na skraj świata. W oślepiającym słońcu, wyczerpani wysiłkiem i brakiem wody, brnęliśmy w stronę szczytu, kierowani przez nieubłagany opór grawitacji. Jeżeli prawdziwa sztuka naprawdę rodzi się w bólach, to właśnie powstawało arcydzieło. Wiedzieliśmy, że do szczytu coraz bliżej, bo skalne nawisy zwiastujące koniec wspinaczki przybliżały się z każdą godziną. Co się jednak stanie, gdy do nich dotrzemy? Czy znajdziemy siłę, by je pokonać, skoro trudno nam nawet przełknąć resztki śliny? Kiedy już cierpienie zaczęło przesłaniać nadzieję – deus ex machina – Jerry trafił na półkę. Skalny parapet szerokości stopy zdawał się prawdziwą promenadą, autostradą międzystanową. Nazwaliśmy to miejsce Półką „Dzięki Bogu”. Boska opatrzność pozwoliła nam ominąć nawisy.

Ostatniego odcinka nie pamiętam. W pewnej chwili ściana się po prostu skończyła. Nasze stopy znalazły oparcie, ręce odpoczynek. Byliśmy na szczycie.

Czekał tam na nas Batso ze szkłem pełnym mniej lub bardziej szlachetnego trunku.

„Witajcie”, zawołał.

„Aaaa…” chciałem natychmiast coś powiedzieć, wykrzyczeć, sam nie wiem co, coś wielkiego, lecz ledwo marny szept przedzierał się przez zaciśnięte gardło - sylaby, bez związku ze sobą, jedna po drugiej. Bełkotałem i nie potrafiłem nad tym zapanować…Zaczęło mnie to śmieszyć … śmiałem się coraz mocniej i pełniej, wyłem bezgłośnie, leżąc zwinięty na chłodnej skale. Cisza. Zamilkł nawet ten przerośnięty wróbel z zakrzywionym dziobem.„Co teraz, Batso?” wyszeptałem, „Czy to jest nasz szczyt? Szczyt szczytów? Co teraz?” – dotarło do mnie, jak bardzo poczułem się zawiedzony. Tak, właśnie – szczęśliwy i zawiedziony zarazem.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Ultramotywacja odc. 1


Bieganie uratowało mi życie. Na początku biegałem po to, żeby usunąć z organizmu toksyny. Biegałem, by zapomnieć i odnaleźć spokój duszy. Biegałem, bo tylko to mogłem zrobić – i bieganie mnie uleczyło. Pomogło zajrzeć w głąb siebie, przebaczyć sobie, zaufać i wyciągnąć naukę z tego, co było.

 
 
Timothy Allen Olson – jeszcze kilka lat temu: uzależniony od alkoholu I narkotyków, pełen myśli samobójczych; dzisiaj: szczęśliwy mąż I ojciec, dwukrotny zwycięzca najbardziej kultowego wyścigu na 100 mil w USA - Western States.
 

 

piątek, 11 kwietnia 2014

Półkopuła


Świat jest przekonany, że mamy manię wielkości. Rano wsiadamy do Chryslera 300 z ponad 6-litrowym silnikiem. Jedziemy do biura na osiemdziesiątym piętrze Empire State Building. Kiedy jesteśmy głodni, zamawiamy stek, spod którego nie widać talerza. Ludzie myślą, że sprawia to nasze chore ego, jakaś powszechna, narodowa dysfunkcja przysadki. Tymczasem prawda jest zupełnie inna. Wielkość jest wpisana w ten kraj. Była tu, zanim statki kolonizatorów wylądowały u wybrzeży Nowego Świata, a nawet wcześniej, kiedy stada bizonów gnane były wiatrem, a nie okrzykami Apaczów.

Póki nie spróbują przeskoczyć Wielkiego Kanionu, objąć ramionami pnia sekwoi i usłyszeć własne myśli w szumie Niagary, nie zrozumieją. Chyba, że przyjdą tu i spojrzą w górę…

Pod dotykiem dłoni czuć chłód granitu. Byłem tu wiele razy. Zimą, latem, w dni słoneczne i pochmurne. Zawsze napotykałem ten sam chłód. Nauczyłem się go i teraz byłbym w stanie rozpoznać to miejsce dzięki samemu dotykowi, nawet gdybym stracił pozostałe zmysły.

John Muir mawiał, że moc wyobraźni człowieka sprawia, że znikają dlań wszelkie granice. Kiedy tak stoję tu, u podnóża ściany i zadzieram głowę, widzę szczyt tylko dzięki wyobraźni. Dzieli mnie od niego kilkaset metrów i kilka dni, ale ile dokładnie? Trzy, może cztery? Nie wiem. Nikt tego nie wie. Nikt jeszcze tędy nie wszedł…

…Potężny orzeł rozpostarł skrzydła i sfrunął ze skalnej półki. Okrążył Półkopułę i skierował się w stronę drzew. Odlatując od szarej bryły dostrzegł na jej północno-zachodniej ścianie kilka ludzkich sylwetek. Z dzioba wyrwał mu się pogardliwy pisk. Nigdy jeszcze nie zaszli wysoko. Nawet gniazda jego kuzynów są wyżej niż ostatni ślad obecności człowieka. Głupcy! Sądzą, że wbiją dziesiątki sztucznych szponów w kamień i dzięki temu dostaną się na szczyt. Bezskrzydłe pokraki, które nigdy nie zaznały uczucia, kiedy wiatr śpiewa wokół ciebie i gra na twoich piórach… Orzeł machnął kilka razy skrzydłami i poleciał na łowy. Kiedy po kilku godzinach wrócił, sylwetki wspinaczy były zdecydowanie wyżej. Trójka śmiałków parła wciąż w górę. W sercu orła zawrzał gniew. Pełzać wam po ziemi, przerośnięte robaki! A jeśli chcecie latać, to tylko w dół! W dół!

Trzy dni później orzeł znów okrążał Półkopułę, lecz tym razem nie było widać ludzi w ścianie. Ha! Zrezygnowali albo spadli! Nie ma ich! Z radości wzbił się wysoko, leciał w stronę kuli słońca, jarzącej się złotem ponad światem. Kiedy już miał zanurkować, złowił wzrokiem poruszenie w górze ściany. Zaniepokojony drapieżnik  bił skrzydłami jak szalony, leciał wyżej i wyżej, tnąc piórami niebo. Widział ludzi, tych samych, co wcześniej. Ale jak to?! Jakim prawem?! Orzeł zakrzyknął z wściekłości, z furią gnał w górę. Nigdy wcześniej nie latał tak wysoko, a ludzie i tak byli daleko, gdzieś blisko szczytu… Nagły strach przeszył serce ptaka i złapał jego duszę w szpony, tak jak on sam łapał w nieubłagany uchwyt swoją zdobycz. Nie da rady wzbić się wyżej. Musi opaść. Zakrzyknął jeszcze raz, ze strachu, głośniej niż kiedykolwiek wcześniej…

…Nagły krzyk ptaka – czyżby orła? – wyrwał mnie z chwilowego odrętwienia. Obróciłem nie do końca przytomne oczy w stronę kolegów.

Mike i Jerry ponownie sprawdzili szpej. Spojrzeliśmy po sobie i bez słowa zaczęliśmy wspinaczkę. Pierwsze godziny upłynęły dość spokojnie, drogę znaczyły haki założone dwa lata wcześniej przez innych śmiałków, którym się nie udało. Kiedy zakładaliśmy pierwszy biwak w ścianie, w głowie kołatało pytanie: czy i nas czeka wycof? To niesamowite, jaki kocioł myśli potrafi wrzeć pod powiekami tuż przed zaśnięciem. Mieszkańcy miast nigdy nie zobaczą większości gwiazd na nocnym niebie. Podobnie i ja: tylko w ciszy graniowego bezkresu słyszałem najcichsze szepty własnej duszy.

Pierwsza „szóstka”… Ciekawe, jak z oddali będzie się przedstawiał jej rysunek – kardiogram Półkopuły wykreślony potem i krwią? Pierwsza „szóstka”…

W ciągu trzech kolejnych dni moje ciało stopniowo zamieniało się w granitową bryłę. Czułem, jak sztywnieją mi mięśnie, a tępy ból powoli utwardza tkanki. Ogarniał mnie chłód i otępienie. Tylko serce uparcie tłoczyło płynne życie w najdalsze zakamarki ciała, tak jak wulkan wyrzuca lawę, wybuchało erupcją każdego uderzenia. Mniej ważne myśli cichły i nawet wieczorami nie przebijały się do świadomości. Z tych ważniejszych pamiętam szczególnie jedną, która przyszła niedługo po tym, jak minęliśmy ostatnie ślady poprzedników i weszliśmy na dziewiczy teren. Nasze poczynania nie były aktem szaleństwa, wybrykiem młodości ani sportowym wyczynem. Tworzyliśmy dzieło sztuki. Kiedy omiatałem wzrokiem przestrzeń nad sobą, szukając najlepszej linii, czułem się jak architekt; kiedy wbijałem hak w skałę, byłem Fidiaszem powołującym do życia marmurowych bogów.

Piątego dnia dotarliśmy na skraj świata. W oślepiającym słońcu, wyczerpani wysiłkiem i brakiem wody, brnęliśmy w stronę szczytu, kierowani przez nieubłagany opór grawitacji. Jeżeli prawdziwa sztuka naprawdę rodzi się w bólach, to właśnie powstawało arcydzieło. Wiedzieliśmy, że do szczytu coraz bliżej, bo skalne nawisy zwiastujące koniec wspinaczki przybliżały się z każdą godziną. Co się jednak stanie, gdy do nich dotrzemy? Czy znajdziemy siłę, by je pokonać, skoro trudno nam nawet przełknąć resztki śliny? Kiedy już cierpienie zaczęło przesłaniać nadzieję – deus ex machina – Jerry trafił na półkę. Skalny parapet szerokości stopy zdawał się prawdziwą promenadą, autostradą międzystanową. Nazwaliśmy to miejsce Półką „Dzięki Bogu”. Boska opatrzność pozwoliła nam ominąć nawisy.

Ostatniego odcinka nie pamiętam. W pewnej chwili ściana się po prostu skończyła. Nasze stopy znalazły oparcie, ręce odpoczynek. Byliśmy na szczycie.

Czekał tam na nas Batso ze szkłem pełnym mniej lub bardziej szlachetnego trunku.

„Witajcie”, zawołał.

„…”
I tu pojawia się konkurs:
Należy dopisać zakończenie tej historii, maksimum 1000 znaków (ale równie dobrze może być 100).
Liczy się kreatywność, spójność z całością historii i puenta. Na odpowiedzi czekam do poniedziałku do północy, we wtorek lub w środę ogłoszenie wyników. Nagrodą jest bardzo fajny gadżet biegowy.

Propozycje - odpowiedzi należy wpisywać w komentarzach do posta, tu na blogu, razem z podaniem swojego maila do kontaktu.

Zachęcam też do polubienia fan page'a DoThingsAlways na facebooku.