head

head

środa, 29 października 2014

Rozmyślna bezmyślność

"Myślę, więc jestem", powiedział Kartezjusz. To było dawno, ale echo jeszcze wybrzmiewa.

"W mojej głowie kosmos" - śpiewa mi Kuba Badach do ucha.

Swego czasu uczyłem dzieci angielskiego. Miałem jedną grupę pierwszoklasistów - urocze małe gremliny. Pewnego dnia mała Matylda obraziła się na mnie i uciekła z sali. Oczywiście musiałem ją gonić, a kiedy wróciliśmy do klasy - wiadomo. Pandemonium ładne słowo, jak nazwa kwiatka. "Jaki miałaś bukiet w kościele?" "Ach, wiesz, taką cudną wiązankę z białych pandemonium..."

Profesor Noakes wykłada swoją teorię umysłu jako centralnego zarządcy, sterującego nami podczas wysiłku fizycznego. Wyłuszcza pojęcie granicy, po przekroczeniu której mózg zaczyna uruchamiać mechanizmy zapobiegania zapaści całego systemu. Granica jest położona tam, gdzie powinna być, a przynajmniej gdzie się nam wydaje, że być powinna. Nasze mniemanie o tym zmienia się jednak nieustannie, a więc i granica się przesuwa. Niby za nią tylko lwy i przepaście, a jednak skoro można ją negocjować, to znaczy, że istnieje pewien margines i dopiero za nim leży prawdziwa granica możliwości człowieka. Najlepsi potrafią ten margines zmniejszać i zmniejszać... Tchórze jak ja zostają w tyle nie dlatego, że nasze możliwości są mniejsze, ale dlatego, że granicę wyznaczyliśmy tam, gdzie jest jeszcze bezpiecznie.

Kiedy zbliżamy się do granicy, albo wręcz gdy probujemy ją przesunąć, centralny zarządca unosi się gniewem. Próbujemy go udobruchać, kierując jego uwagę ku innym sprawom. Strategie mamy różne, ale można je ukategoryzować, i tak:

asocjacja wewnętrzna kieruje myśli ku parametrom wlasnego ciała. Mierzymy tętno, badamy oddech, stopniujemy ból w mięśniach;

asocjacja zewnętrzna każe mózgowi wyglądać oznaczeń kolejnych kilometrów i spoglądać na zegarek wskazujący właściwe tempo;

dysocjacja wewnętrzna zarzuca umysł myślowym konfetti. Tu podrzuci jakąś idiotyczną piosenkę, tam mignie wspomnieniem z dawnych lat, kiedy mrugam powiekami, albo podsunie jakiś trudny problem do rozwiązania, np.: czy na obiad mam zjeść kurczaka, czy świnkę?

dysocjacja zewnętrzna wskazuje mózgowi elementy otoczenia, najczęściej co zgrabniejsze pupy biegaczek.

No dobrze, tylko moja walka wcale nie rozgrywa się NA treningu, a przed nim...

...wracamy do domu. ręce opadają zmęczone dźwiganiem bobasa, stęsknionego za tatą i udającego niemowlę: "Tata, jestem dzidziusiem. GU-GU-GA-GA!" Myślę o obiedzie, myślę o kąpieli, myślę o telewizorze i kolejnym odcinku powtarzanych po raz enty "Przyjaciół". Chcę posłuchać śmiesznostek z przedszkola, chcę poczytać książkę o kucykach z małym piecykiem wtulonym w mój bok, a najlepiej z dwoma, po jednym z każdej strony. zastane od jazdy autem mięśnie sztywnieją i bolą, w karku czuć stres całego dnia pracy i popołudniowych korków ulicznych.

"Idziesz na trening?" - pyta Ania.

asocjuję plecak. asocjuję reklamówkę z kuchni, do której asocjuję buty na zmianę. dysocjuję trud schylania się, żeby zawiązać buty. dysocjuję kanapę i winogrono w miseczce, którym zajadają się dwa małe makaki. asocjuję drzwi i schody. w drodze na siłownię dysocjuję kłucie chłodnego powietrza w płucach. w klubie asocjuję worki, czajniki, taśmy i sztangi. dysocjuję mdlenie, rzyganie i fakt, że koleżanka obok robi dwa razy więcej burpees niż ja.

asocjuję, że jeżeli się wezmę w garść, zdążę może dać buziaka na dobranoc goblinom.

zdążylem.

asocjuję zasypiające szczęście i miłość i wychodzę na paluszkach z pokoju.

asocjuję Chamonix.




wtorek, 21 października 2014

3 pytania do Roba Krara

<for English see below>

W kolejnym odcinku naszej serii na 3 (wciąż te same) pytania odpowiada Rob Krar. Rob wygrał w tym roku zarowno Leadville 100, rozsławione przez Chrisa McDougalla na łamach Urodzonych biegaczy, jak i Western States 100, czyli chyba najważniejszy z amerykańskich biegów 100-milowych.

Zdjęcia z archiwum Roba oraz dzięki uprzejmości wspaniałych fotografów:

Matta Trappe, Glenna Tachiyamy oraz Luisa Escobara. 

Gorąco zachęcam do tego, by odwiedzić ich strony oraz fanpage na facebooku, zdjęcia są naprawdę niesamowite.



fot. Matt Trappe

1. W górach znajduję...

...spokój i wyzwania.


fot. Luis Escobar

2. Biegam dystanse ultra ponieważ...

...wymagają zachowania delikatnej równowagi pomiędzy cierpliwością, pewnością siebie i rywalizacją. To świetna przygoda, zarówno podczas treningu, jak i na zawodach.


fot. Glenn Tachiyama


3. Jeżeli w górach miałoby się spełnić jedno z moich marzeń, byłoby to...

...porzucenie świata, na długi czas, dla podróżowania i trenowania w niesamowitej scenerii Alp, biegając od schronu do schronu.


fot. Matt Trappe

In today's Q&A we talk to Rob Krar, who won this year both Leadville 100 and Western States 100, two of the most prestigious and competitive U.S. 100-milers.

1. In the mountains I find... peace and adventure.
2. I run ultra distances because... the ultra distance requires a delicate balance between patience, confidence and competing. It’s a journey, both in training and racing.

3. If I were to have one of my dreams fulfilled in the mountains, it would be... to disconnect for an extended period of time, travelling and training along the incredible mountain hut system within the Alps.


niedziela, 5 października 2014

Bieg 7 Dolin - relacja

…i znowu dzwoni budzik  w środku nocy…

Wstaję po cichu i kieruję swe kroki do kuchni, gdzie leżą rzeczy uszykowane na bieg. Za mną na paluszkach przemyka Ania, która za godzinę po raz pierwszy ruszy nocą na szlak. Dzieciaki śpią w łózkach, zmęczone 10-godzinną podróżą samochodem. Może śni im się, jak mama i tata biegają po górach?

Sprawdzone ciuchy i plecak. Sprawdzone jedzenie. Wypracowana na poprzednich biegach rutyna. Tylko buty nowe, jeszcze „niedotarte” – mam nadzieję, że nie zawiodą. Zawiodła natomiast pamięć – w zamieszaniu przy odbiorze pakietów zapomnieliśmy o agrafkach i teraz przyklepujemy numer startowy przyklejony do spodni z pomocą naklejek na worki przepakowe… No cóż, może nie odleci? A może dopiero po godzinie-dwóch?

Nerwowy wieczór sprawił, że zapomniałem nie tylko o agrafkach. Nie wiem gdzie są przepaki i gdzie się oddaje (oddawało?) worki, więc rezygnuję z nich w ogóle. Decyduję, że będę dojadał na punktach, a jeśli buty jednak mnie zawiodą, Gruby Benek będzie sklepany jak Buma po Niemcu z komisu. Z drugiej strony ominęło mnie wiele z przedstartowego stresu, jako że te ostatnie kilka dni przed biegiem przejmowałem się bardziej pierwszą rodzinną wyprawą w góry niż czekającymi mnie zawodami.

A jest się czym przejmować. W ciągu lata okazało się, że od poprzedniego roku organizatorzy UTMB znowu podnieśli wymagania punktowe wobec kwalifikantów – trzeba mieć 8 punktów, a nie 7. Myślałem, że K-B-L da mi wymagają liczbę punktów, a tu niespodzianka: muszę ukończyć ostatni bieg sezonu. No dobrze.

Ania przypomina mi kilkakrotnie, żebym nie szalał, tylko biegł na ukończenie. Przyjdzie jeszcze czas na ściganie. Wiem, że ma rację i powinienem tak postąpić, nie jest to jednak łatwe. Poprzednie biegi nie poszły tak, jak sobie to wyobrażałem i chciałbym chociaż raz w roku dać czadu. „Zobaczymy jak będzie” – myślę sobie, uśmiechając się do Ani.

Widzę, że jest zdenerwowana. Czy poradzi sobie z bieganiem w terenie, z błotem, przewyższeniami? Czy da radę biec z czołówką po raz pierwszy w życiu? Czy sprosta kilku godzinom wysiłku – nigdy nie biegła więcej niż 3 godziny…

Do kuchni wkracza zaspany tata, który sam zaproponował, że wstanie w nocy i zawiezie nas na start. Kochany! Czas się zbierać. Na krynicki deptak docieramy na 3 minuty przed startem. Nie ma mowy o rozgrzewce, rozmowie, ostatnich radach. Krótki buziak na drogę i już przepycham się przez tłum biegaczy, starając się zająć miejsce bliżej bramy startowej. Ledwo zdążyłem odpalić Ambita i pomodlić się, już się zaczęło.

Szybko. No cóż, muszę się uwijać. Krzysiek radził, żebym postarał się nie utknąć w tłumie, bo potem stanę w korku na pierwszym zbiegu. Krótki kawałeczek asfaltu i już jesteśmy na szlaku. Bieg 7 Dolin nie ma kilkukilometrowej rozbiegówki asfaltem, na której wąż zawodników mógłby odpowiednio rozciągnąć się i schudnąć, dając biegaczom odpowiednią ilość miejsca. Na pierwszym podejściu jest gorąco, w przenośni i dosłownie. Ludzie przepychają się, w milczeniu torują sobie drogę. Ustępuję grzecznie. Zdejmuję wiatrówkę i koszulkę z długim rękawem – niepotrzebnie zabrałem tę ostatnią, jest o wiele cieplej, niż mi się wydawało. Cały bieg spędzę jednak w krótkim rękawku.

Idę pod Jaworzynę i dziwię się niepomiernie. Po pierwsze, to nie szlak, to jakaś autostrada, Za szeroko, za równo, za płasko. Po drugie, wciąż wyprzedzają mnie ludzie. Tłumaczę sobie, że to biegacze na 33 i 66 km. W przeciwnym razie, jak tak dalej pójdzie, skończę bieg na szarym końcu.
Dziwię się także na to, co słyszę i widzę. Co chwilę ktoś utyskuje, że ciężko. Na zbiegu narzekają na błoto. Jakie błoto, szlak jest prawie zupełnie suchy! Przy stacji narciarskiej na Jaworzynie myślę sobie: „to już?”. Niemożliwe, tak łatwo poszło? A jednak, przed nami zbieg. Biegnę lekko, spokojnie, luźno. Pozwalam się wyprzedzać, staram się nie tracić sił.

Mimo, że pod względem fizycznym czuję się nadzwyczaj dobrze, psychicznie nie jest tak wesoło. Nie chce mi się biec, jestem zmęczony nocą, zbyt licznym towarzystwem i sam nie wiem czym jeszcze. Zwykle na tym etapie biegu kipię energią i humorem, tym razem tego ostatniego mi brakuje. Byle do świtu, powtarzam sobie w myślach.

W końcu nadchodzi dzień, który wita biegaczy przy schronisku na Hali Łabowskiej. Nie potrafię się cieszyć widokiem. Wpatruję się z niemym zdumieniem w sterty plastikowych kubków porozrzucanych dookoła. Wszędzie śmieci. Nawet kilkadziesiąt metrów za schroniskiem: na szlaku leżą zużyte kubki, opakowania po żelach i batonach, nawet półlitrowe butelki wody rozdawane na punktach. Niewiarygodne i smutne. Staram się za dużo nie myśleć, bo nie lubię źle myśleć o innych.
Myślę o Ani. Jak jej tam idzie? Czy buty dają radę? Czy nie zgubiła numeru? Wyciągam telefon, żeby napisać jej jakiegoś motywującego smsa, a tam wiadomość:

„20 km. moc!”

Dalej biegnę z uśmiechem.

Troszkę błota przed Rytrem wprowadza mnie w jeszcze lepszy nastrój, kilka uślizgów podnosi poziom adrenaliny. Na asfalcie biegnę przez kilka chwil z kolegą, z którym będę się mijał na trasie przez kolejnych ładnych kilka godzin. Dużo tego asfaltu, chcę już ten punkt! W butach mam sporo piachu, coś tam przeszkadza, muszę je na chwilę zdjąć. Poprawiany niezliczoną liczbę razy numer prawie zupełnie odpadł od spodenek. W głowie już mam plan, jak rozwiązać ten problem. Patrzę na zegarek i konfrontuję czas z rozpiską. Jest dobrze!

Rytro.

Wypijam na miejscu pół litra Muszynianki i decyduję się nie uzupełniać wody w bukłaku, mam jej jeszcze sporo. Zjadam kabanosa i zdejmuję buty. Coś już tam lekko pobolewa, ale tylko otrzepuję skarpety z piachu i trawy i zakładam buty, mocniej je sznurując. Numer startowy mocuję do plecaka, wykorzystując sznurki przy zamkach błyskawicznych na kieszonkach z tyłu. Pasuje idealnie! Super, problem z głowy.

Pytam wolontariuszy gdzie jest następny punkt. Nie wiedzą. Aha. No trudno, jakoś sobie poradzę.
Po jakimś kwadransie szutrowej drogi trasa zbacza na ścieżkę wiodącą stromo w górę, ku Radziejowej. Wyszło słońce i zaczęło grzać. Chce mi się pić tym bardziej, że słony kabanos wzmógł pragnienie. Ciężko. Stromo. Wyprzedzają mnie. Tempo mocno spada. Zaczynam oszczędzać wodę.
Kolejna godzina czy dwie mijają nie wiadomo kiedy. Nie pamiętam obrazów ani wrażeń. Jest nijako. Nie chce mi się jeść ani biec. Pić – owszem, ale niekoniecznie gazowanej Muszynianki… No nic, nie ogarnąłem przepaków, więc jestem skazany na to, co nam przygotowali organizatorzy.

Nadzieję na odbudowanie nastroju i sił wiążę z punktem przy schronisku na Przehybie. Piję dużo i uzupełniam bukłak do pełna. Rozciągam się lekko i idę dalej. Wzdycham ciężko spojrzawszy na rozpiskę międzyczasów - mam niezłą obsuwę. To jednak dopiero pierwsza połowa biegu i nie ma co się przejmować. Staram się podzielić dystans pozostały do Piwnicznej na kilka mniejszych etapów. Na Radziejową. Na Eliaszówkę. Do Piwnicznej.

Zadanie na pierwszy etap: zatrzymać dalszy spadek tempa. Staram się maszerować energicznej. Wielką dawkę mocy dają mi smsy od Szymona. No i ten od Ani:

„5:20 meta. Ale zabawa!”

Wow. Odpisuję wyrażając mój zachwyt w prostych niecenzuralnych słowach i chwalę się kolegom dookoła.

 I znowu godzina czy dwie, jak to się mówi, „bez historii”. Tempo słabe, słabo też z jedzeniem. 
Pełznę w trybie oszczędzania energii.

Ożywiam się na zejściu do Piwnicznej. Trasa prowadzi górskim grzbietem, po obu stronach którego rozciągają się piękne panoramy. Pogoda dopisuje, widoczność również, dzięki czemu mogę podziwiać pasma gór na kolejnych planach. Droga biegnie między gospodarstwami: tu starsza Pani siedzi na ganku, tam gospodarz stoi przy płocie i pozdrawia biegaczy. Cudowny sielski obrazek. Tu czas płynie inaczej…

W Piwnicznej trzeba przejść przez ulicę, żeby dotrzeć do punktu odżywczego. Straż graniczna zatrzymuje ruch, żebyśmy mogli przedostać się na drugą stronę. Pokazują którędy mamy biec, uśmiechają się, dodają otuchy. Jestem im bardzo wdzięczny za te gesty przyjaźni. W takich sytuacjach zawsze proszę Pana Boga, by błogosławił tym dobrym ludziom, żeby pomógł im rozwiązać jakiś problem, dał dobry humor…

Na punkcie – szpital polowy. Ci, którzy tu mają metę, leżą i całym sobą manifestują niechęć do jakiegokolwiek ruchu. Inni, którzy muszą iść dalej, mają nietęgie miny. Ciężko im się zebrać do biegu. Wiem, że każda minuta spędzona na przepaku potęguje to uczucie, dlatego proszę młodych ludzi, którzy siedzą koło mnie, by pomogli mi napełnić bukłak, piję i ruszam dalej.

Wchodzę na chwilę na facebooka, żeby napisać do przyjaciół, że wyszedłem z Piwnicznej. Widzę wiadomość od Roba Krara:

„Co tam?” – pewnie odpisał na to, jak go zagadałem… ładne kilka dni temu.
Odpisuję: „Stary, właśnie biegnę na 100 km”
I czytam w odpowiedzi: „To fajnie. Odłoż ten telefon, dupa w troki i napieraj!”

No cóż, skoro Rob każe, Kuba musi.
A nie jest wcale łatwo…

Bardzo ostre podejście drogą, w pełnym słońcu, potem kamienisty zbieg. Na dole niewesoło, bo przed nami widać kolejny grzbiet na który musimy się wspiąć. Drogę widać świetnie, ponieważ prawie nic jej nie osłania. „Napieraj!” słyszę Roba w głowie.

Nie jest łatwo. Mijam kolejnych uczestników, którzy zatrzymują się, ugotowani. Każdy krok oznacza hektolitry potu i falę gorąca zalewająca ciało i umysł. Wielu się poddaje. Zalegają w rowie, krzaczorach, leżą i dyszą. Dzwonią do bliskich i łamiącym głosem przekazują im złe wieści. Schodzą do Piwnicznej. To droga śmierci.

Staram się nie patrzeć, nie słuchać i nie myśleć o niczym więcej niż o kolejnym kroku. Noga za nogą, metr po metrze wdrapuję się na stromiznę. Przeliczam po raz kolejny międzyczasy i wychodzi mi na to, że będę walczył o to, by zmieścić się w limicie czasu. Cholera. Nie ma mowy o biegu, wszystko w środku mi się trzęsie, jakby poluzowały się śruby, również w mózgu, bo jestem otępiały i zniechęcony.

Modlę się.

Panie Boże, zabierz to słońce. Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario, Aniele Boży… Żelazny zestaw towarzyszący mi od 30 lat. Musi zadziałać.

Kwadrans później pierwsza kropla uderza mnie w twarz. Po kilku minutach pada na całego. Chłodny deszcz przywraca mi jasność umysłu. Dzwonię do Ani i proszę, żeby sprawdziła, czy przed metą jest jeszcze jakieś miejsce, gdzie trasę biegu przecina asfaltowa droga i można tam dojechać. Po chwili Ania oddzwania: Wierchomla! Proszę, by tata przywiózł mi dwa litry coli. Nie, nie proszę, błagam.
Tata mówi, że postara się zdążyć. Idę popychany nadzieją na ratunek. Schodzę do Wierchomli i wlokę się noga za nogą asfaltówką, obracając głowę za każdym razem, gdy słyszę za plecami warkot silnika. Wreszcie są. Ania z tatą! Kilka słów, nieważne jakich. Jest w nich troska, niepokój, miłość. Litr w rękę, litr do plecaka. Do mety.

Pierwszy litr obalam jeszcze przed wyciągiem. W międzyczasie mijam punkt kontrolny, na którym kilkadziesiąt osób odpoczywa w najlepsze. Na co wyczekacie?! Wstawać i biec!!! Z ust dobywa się ledwie szept.

Na podejściu kofeina i cukier zaczynają działać. Szykuję się na ostry zbieg – kolega, z którym maszerowałem przed chwilą mówił, że jest straszny, gorszy niż podejście. Okazuje się to wierutną bzdurą. Zbieg jest łagodny, a kamienie ktoś uprzejmie stępił. Wyprzedzam. Wyprzedzam!
Potem znowu w górę. Delikatnie, szeroko, wygodnie. To nie żaden szlak, tylko jakaś pieprzona autostrada. Wstyd nie biec. Nie biegnę, boli, kolka. Wyciągam drugą butelkę.

Przeliczam, wciąż przeliczam, jak mały komputerek. Jak księgowy. Ostatnia godzina zmieniła obraz rzeczy. Temperatura spadła, słońce skryło się za chmurami. Cola zdziałała cuda. Może by tak powalczyć o 16 godzin?

Patrzę na profil trasy i przeliczam. Od Bacówki zostaje 12 km. 3 w górę i 9 w dół. Ok. Do punktu muszę opróżnić flachę i zebrać się w garść. A potem… Mam zamiar się zniszczyć.
Tutaj też piknik. A ja nie czuję potrzeby, żeby się zatrzymywać. Własnie wypiłem kolejny litr coli, mam jeszcze wodę w plecaku i jedzenie, nie chce mi się pić, jeść, tylko biec. W ciągu sekundy poprawiam lokatę o 20 miejsc.

Wpada mi do głowy pomysł. Policzę ile osób uda mi się wyprzedzić do mety.

Zaczynam namierzanie: w zasięgu wzroku 3 kolesi, idą dość żwawo. Nie dość. Ja napieram pod górę po 8 z hakiem. Ostro. 1, 2, 3, a potem niedługo 4 i 5. Któryś z nich próbuje się utrzymać, bo słyszę przez chwilę dyszenie za plecami. Tylko przez chwilę.
6, 7, 8, 9. Odliczam czas rywalami, których zostawiłem w tyle. Z każdego wysysam energię i adrenalinę. 10! Kiedy szlak zacznie biec w dół? Nie mogę doczekać się biegu, truchtam nerwowo na zmianę z forsownym marszem. 11, 12, 13!

I zaczyna się zbieg. 14, 15.Pumy wysuwają naostrzone pazury. 16, 17, 18, 19. Czepiają się każdego korzenia, wbijają pazury nawet w kamień. 20, 21. Chlapią błotem na wszystkie strony. 22, 23, 24, 25, 26.

Wszystko się we mnie śmieje. Nie czuję zmęczenia ani bólu. Biegnę jak dziki, cztery z hakiem na minutę. Niektórzy z wyprzedzanych patrzą na mnie z niedowierzaniem, inni z zazdrością, inni jeszcze  - jak na debila. 27, 28, 29, 30.

Widzę przed sobą jakiegoś charta. Nie chce dać się dogonić. Ok. 31, 32. Wymijam przebiegając przez kałuże, albo bokiem, lasem, między drzewami. 33. Kurde, szybki jest. Jak na górską setkę, rzecz jasna. 34, 35. Jest mój, już siedze na jego plecach. Kilka głębszych oddechów i rura. 36.
Niech to się nie kończy. Niech za każdym zakrętem będzie przynajmniej jeszcze jeden. 37, 38, 39, 40.

Małe zamieszanie w miejscu rozwidlenia szlaków. Taśmy prowadza w obie strony, wybieram intuicyjnie kierunek, oby okazał się dobry. 41, 42, 43, 44. Kolega przede mną krzyczy, że na pewno jest ok. Dzięki, numerze 45.

Na kilometr przed meta niespodzianka. Kilkadziesiąt zwalonych drzew w poprzek szlaku. Grrrr…  trzeba przez nie przejść. W oddali słychać odgłosy mety. 46. Wreszcie mogę znowu biec, więc pędzę jak wiatr. 47.

Nagle szlak się urywa i jestem w Krynicy. „300 metrów” – krzyczą. Kto? Nie mam pojęcia. Widzę tylko 3 biegaczy przede mną, falangą zasłaniających metę. Kątem oka zauważam tatę, wydaję jakiś ryk w jego kierunku i przestaję oddychać. 48, 49, 50.
Sprint deptakiem. Meta.


Siadam na bruku i śmieję się jak głupi do sera. To była najpiękniejsza godzina w górach w całym moim życiu.