head

head

środa, 28 sierpnia 2013

Na szlaku



Po siedmiu godzinach biegu czułem, że ciało ma dość. "Zatrzymaj się, odpocznij," szeptał kojąco głos w mojej głowie. Nie chodziło bynajmniej o to, że dotarłem do granic swoich możliwości - te leżą wystarczająco daleko, bym jeszcze nigdy tak naprawdę nie zbliżył się do nich. Dotarłem jednak do granic tzw. "strefy komfortu", wyjście poza którą oznaczało spotkanie z narastającym bólem, zmęczeniem i pewnym rodzajem znudzenia i zniechęcenia, które towarzyszy podczas tak długich biegów mnie, nawykłemu do wygody i bezpieczeństwa.

Dalszy bieg oznaczał spędzenie kilku kolejnych godzin na wąskim, samotnym szlaku, oddalając się od mety. Podczas biegu były to chwile najtrudniejsze, teraz, po kilku tygodniach, te same wspomnienia są najpiękniejsze.

Wielu biegaczy ma problem z odpowiedzią na pytanie: "o czym myślisz podczas długich biegów?" Wydawałoby się, że długie godziny spędzone na stawianiu kolejnych setek, tysięcy kroków, muszą albo być wypełnione głebokimi rozważaniami albo... dojmująco nudne. W codziennym życiu, przepełnionym różnego rodzaju bodźcami, nie mamy praktycznej możliwości zostać ze sobą samym na tak długo, odizolowania się od otoczenia. Perspektywa kilku godzin sam na sam ze sobą jest dla wielu abstrakcyjna, oczekują, że ten czas będzie czymś wypełniony - muzyką lub myślami, czymkolwiek zresztą, a w najgorszym razie należałoby przyznać, że to czas zmarnotrawiony, strawiony nudą.

Ja podczas długich biegów nie rozważam poważnych filozoficznych zagadnień, nie układam planu zajęć na kolejny tydzień. Myśli napływają, odplywają, umysł się oczyszcza - jakby były w nim dziury, przez które podczas biegu wypadają mniej istotne myśli, sprawy i problemy. Kończę bieg lżejszy, szczuplejszy o ten niepotrzebny mentalny tłuszcz.

Poza strefą komfortu zaczyna się jednak dziać coś dziwnego. Spotkanie ze sobą samym odsłania te mniej przyjemne oblicza, obnażone zostaje lenistwo, wygodnictwo, słaba wola, opory przed podjęciem wyzwania... Myśli, które napływają, stają się ostre, przeszkadzają niczym natrętne komary. Własne towarzystwo staje się natrętne, wręcz przykre. Myśli przeszkadzają biec.

W tych chwilach (godzinach...) moje wady, to co stoi mi na drodze do stania się prawdziwym Ultrasem, przypuszcza atak: przez całe swoje życie za dużo myślę, za mało robię. I teraz własnie, gdy calej energii potrzebuję na działanie, myślenie ją podkrada. Może coś zjem? Ale co? Nie chce mi sie zdejmowac plecaka i sięgać po jedzenie... Napiję się. Ale w bukłaku mam tylko wodę, a potrzebuję kalorii. A co jeśli zabraknie mi wody? Ile jeszcze do mety? Aż tyle? Czy na pewno nie zgubiłem szlaku? Dawno nikogo nie widziałem... Jaki czas będę miał na mecie? Beznadziejny! tempo wciąż spada. Boli mnie wszystko. Czy to ma sens?

Gdy z ubiegłym roku rozmawiałem ze Scottem Jurkiem, sprawił na mnie wrażenie bardzo miłego, otwartego człowieka, który jednak w odpowiedziach na pytania był nieco zachowawczy, trzymał pewien dystans. W tonie jego wypowiedzi brakowało mi tej iskry, która wciąż blyska gdy czyta się książkę siedmiokrotnego triumfatora Western States 100. Żegnając się w pośpiechu podałem Scottowi mój egzemplarz książki z prośbą o dedykację. Dopiero po jakimś czasie spojrzałem co mi napisał.

"Kuba, do things, always." - Działaj, zawsze.

Nie wiem, i nie chcę wiedzieć, czy to jedna ze standardowych dedykacji, Wpis nr 46 albo 47, czy Scott w rozmowie zdołał mnie na tyle poznać, że wiedział co wpisać, czy przypadkowo trafił w samo sedno. Nie ma to znaczenia. Gdy zmagałem się z myślami na szlaku, zwalniając coraz bardziej, przypomniałem sobie o dedykacji od jednego z najlepszych biegaczy w historii.

Stanąłem, wyciągnąłem paczkę żelek i zjadlem je natychmiast. Założyłem kurtkę. Pociągnąłem kilka łyków z bukłaka. Zacząłem maszerować, po chwili truchtać, wreszcie biec. Działałem. Przez ostatnie półtorej godziny wyprzedziłem kilkanaście osób, pokonałem zmęczenie i ból kolan.

Dawaj, Kuba!

Na metę wbiegłem wypoczęty i szcześliwy.

Przedwczoraj zabrałem moją starszą córkę, trzyletnią Emilkę, na podpoznańską Górę Dziewiczą. Emilka jest moim największym kibicem. Wciąż mówi, że marzy o tym by pojechać w góry. Powtarza mi, że mam szybko biegać i wygrać. Na wycieczce pokazałem jej oznaczenia szlaków turystycznych na drzewach i wytłumaczyłem do czego służą. Wiele rzeczy było tego dnia wielką frajdą: wchodzenie na górę, zajadanie żelek, zbieranie leśnych skarbów: żołędzi, szyszek, kory. Gdy jednak Emilka opowiadała mamie i babci o naszej wyprawie, mówiła, że najbardziej podobały się jej "szlaki". Z wielkim animuszem małe nóżki pędziły pod górę w poszukiwaniu kolejnego drzewa z narysowanymi biało-czerwonymi znakami.

O ile tylko będę potrafił z takim entuzjazem poznawać góry i las, szukać tak zawzięcie kolejnych oznaczeń szlaku, działać, zawsze dzialać - nie zgubię drogi, dotrę do mety. Zawsze wygram.

Ten blog będzie właśnie o tym.

3 komentarze:

  1. Zazdroszczę dedykacji. 3 słowa, a mają siłę. Mam nadzieję, że pomogą Ci zdobyc jeszcze wielu pieknych celów!

    Będę śledzić bloga :-).

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo, Qba! Miło będzie Ci kibicować i "biec razem z Tobą" :)
    P@weł

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepraszam, że Cię zdemotywowałam. Piękny blog!

    OdpowiedzUsuń