head

head

poniedziałek, 9 września 2013

Św. Franciszek



Nie wiem jak to jest – być może to naukowo potwierdzony mechanizm psychologiczny, opatrzony mądrą nazwą na cześć jakiegoś badacza, w każdym razie jest coś takiego, że gdy upalne lato i żar leje się z nieba, nie potrafię przypomnieć sobie jak jest zimą; i vice versa –gdy zima i mróz niczym szalony artysta-matematyk maluje fraktale na szybach, nie umiem przywołać tego uczucia rozpływania się z gorąca.
Dosłowna, namacalna rzeczywistość, choćby szara, ponura i przyziemna, potrafi zatrzeć, unieprawdopodobnić (nawet jeśli takie słowo nie istnieje) najpiękniejsze wspomnienia.
Podobnie z górami i bieganiem w nich. Oczywiście, wiem, ze nadal istnieją, i że pewnie ktoś po nich biega. Jednocześnie sam jestem tak mocno wtłoczony w płaską rzeczywistość miasta, że nie umiem sobie wyobrazić, że zakładam buty, wybiegam z domu i po chwili jestem na szlaku.

Coś podobnego można było zaobserwować niedawno po wyczynie Kiliana Jorneta na Matterhornie. „Kosmos”, „nie z tej ziemi”, „abstrakcja”, „niewiarygodne” - brzmiały komentarze. Jakby w Dolinie Aosty wylądował latający talerz, wysiadł z niego Kilian, wbiegł na górę, zbiegł i odleciał w odległe galaktyki. A przecież on, tak jak ja i ty, ma dwie ręce, dwie nogi, płuca, serce… Oczywiście, nie jestem w stanie powtórzyć jego wyczynu. Ale jestem takim samym człowiekiem i ja również mogę przekraczać własne granice, mierzyć się z wielkimi (na własną miarę) wyzwaniami, pokonywać siebie. Wyczyn Kiliana mnie motywuje, inspiruje, nakręca. Łatwo jest znajdować wymówki: „on jest z innej planety, „ma inne geny” , „całe życie spędził w górach”. Co z tego? To mentalność z nizin, gdy własną wartość określa się w porównaniu z innym człowiekiem. Od kogo jestem silniejszy, od kogo słabszy? Mam więcej niż tamten czy mniej? Jestem lepszy czy gorszy od niego? Zgodnie z tym myśleniem, wyczyn Kiliana należy właśnie odsunąć poza granicę absurdu, wyrzucić z rzeczywistości, żeby nie przypominał jak bardzo jestem od Katalończyka słabszy.

W górach jest się samemu. Nawet jeżeli ktoś cię wyprzedza podczas biegu, albo ty kogoś wyprzedzasz, nabiera to znaczenia dopiero na nizinach, w krainie klasyfikacji, liczb, miejsc i czasów. Podczas biegu on biegnie swój wyścig a ja swój. Skoro nie walczę z innym biegaczem to z kim albo z czym? Z górami? Bzdura. Walczę z samym sobą, a jedyną nagrodą w tej walce jestem ja sam właśnie. Tylko lepszy.
Z gór wracam inny, przemieniony, choćby z zewnątrz tego nie było widać. Ja wiem, że coś się zmieniło. Niestety, asfaltowa dżungla próbuje mi zabrać góry, wysysa zapachy i kolory, spłaszcza i prostuje. Jak się przed tym bronić?

Pamiętam jak na studiach miałem przedmiot „Interpretacja działa sztuki”. W ramach zaliczenia zajęć każdy ze studentów miał wybrać sobie dzieło sztuki – nie reprodukcję, kopię w albumie bądź w internecie, ale faktyczne Dzieło. Swoje kroki skierowałem więc do Muzeum Narodowego, a że jako student kulturoznawstwa miałem darmowy wstęp, nie musiałem się spieszyć ani z wyborem ani z samą pracą. Mogłem wielokrotnie przechadzać się korytarzami pośród dzieł – ileż tam jest historii, ile talentu, ile godzin strawionych nad farbami, dłutem, warsztatem tkackim… A teraz wszystko to cicho mówi ze ścian, na tyle cicho, że kiedy zwiedza się muzeum wśród innych ludzi, trudno cokolwiek usłyszeć. Kiedy jednak przyjdzie się samemu, z kanapkami, na cały dzień, usiądzie się na krześle przed obrazem, wtedy zaczyna on mówić.
Moje krzesło postawiłem przed obrazem Francisco Zurbarana, wypożyczonym na czas jakiś z muzeum w Milwaukee. Święty Franciszek z Asyżu w swym grobie przedstawia mnicha w szarym, wełnianym habicie franciszkańskim. Mnich ma założony kaptur i wzrok spuszczony w dół, skierowany na trzymaną w dłoniach czaszkę. Nie można dostrzec jego twarzy. Obraz jest inspirowany legendą, jakoby podczas wizyty papieża Mikołaja V w krypcie św. Franciszka ukazał się on patriarsze Rzymu, dokładnie w takiej postaci jak na obrazie hiszpańskiego mistrza. Niespiesznie wpatrywałem się w obraz. Głowę miałem pełną informacji, narzędzi interpretacyjnych, wiedzy o epoce, o twórcy. Odrzuciłem to jednak i rozmyślałem o tym, jak patrzył na swoje dzieło jego autor. Malował wszak swojego patrona, czy miało to dla niego znaczenie, czy w postaci św. Franciszka zawarł jakąś część samego siebie? Obraz zaczynał cicho szeptać ale nie można było jeszcze usłyszeć poszczególnych słów.

Nie pamiętam co napisałem w swojej pracy zaliczeniowej. Tak wiele z wiedzy zdobytej na studiach umknęło, pochowało się gdzieś w pamięci. Pamiętam jednak dobrze, co stanowi o wartości dzieła sztuki: jego zdolność do generowania wciąż nowych sensów, świeżych interpretacji; że pomimo upływu setek lat wciąż można usłyszeć jak dzieło szepcze do nas, zdradzając nowe tajemnice. Myślę, że malarz widział na obrazie siebie, że któregoś razu, może niespodziewanie dla samego siebie, dostrzegł swoją twarz skrytą w cieniu rzucanym przez kaptur habitu. Podobnie  ja, siedząc na krześle w Sali Muzeum Narodowego w Poznaniu, dostrzegałem podobieństwo mnicha do mnie samego. I wreszcie, tak samo dziś, wpatrując się w zdjęcie obrazu na ekranie komputera (niestety, obrazu nie ma już w naszym muzeum), rozpoznaję w nim siebie a słowa szeptane przez św. Franciszka, choć wciąż ciche, stają się wyraźne:

„Wszystkie stworzenia, które są pod niebem, każde zgodnie ze swą własną naturą, służą, znają i są posłuszne swemu Stwórcy lepiej niż ty.”

Jak to? W jaki święty z ciemności swojego grobu zdołał przeniknąć moje myśli i napomina mnie teraz? Skąd wie nad czym się zastanawiam? Obcowanie świętych…

Kilka dni temu rozmawiałem z Bartkiem o tym, czy jesteśmy ludźmi gór, czy tylko turystami, którzy kilka razy w roku jadą w góry, żeby się złachać i wrócić, z dumą patrząc na własne otarte kolana i schodzące paznokcie u stóp.
Bartek oczywiście miał rację – odpowiedź jest tylko we mnie. Nie w spojrzeniach otaczających mnie ludzi – zarówno tych, którzy z lekceważeniem patrzą, jak trzęsą mi się kolana na starcie, bo sami od lat biegają z kozicami, jak i tych, którzy z zazdrością spoglądają na opaskę na moim nadgarstku: „bieg górski 80km”.

Posłuszny więc memu Stwórcy, sznuruję buty i biegnę do lasu, wyobrażając sobie, że ścieżka wyprowadzi mnie zaraz na polanę, nad którą górować będzie ośnieżony Mont Blanc. Wiem, że kiedyś zobaczę to naprawdę. Taka jest moja natura. Święty Franciszek o tym wiedział, i ja też już wiem.

4 komentarze:

  1. Byłem, poczytałem. Będę zaglądał :)

    pozdrawiam i Ciebie i cały "największy życiowy sukces" w komplecie.

    Budzix

    OdpowiedzUsuń
  2. Dużo łatwiej czyta się z monitora gdy akapity porozdzielane są paroma pustymi wierszam - tak jak w pierwszym poście. Polecam do przemyślenia :)

    Buniek

    OdpowiedzUsuń