head

head

piątek, 11 kwietnia 2014

Półkopuła


Świat jest przekonany, że mamy manię wielkości. Rano wsiadamy do Chryslera 300 z ponad 6-litrowym silnikiem. Jedziemy do biura na osiemdziesiątym piętrze Empire State Building. Kiedy jesteśmy głodni, zamawiamy stek, spod którego nie widać talerza. Ludzie myślą, że sprawia to nasze chore ego, jakaś powszechna, narodowa dysfunkcja przysadki. Tymczasem prawda jest zupełnie inna. Wielkość jest wpisana w ten kraj. Była tu, zanim statki kolonizatorów wylądowały u wybrzeży Nowego Świata, a nawet wcześniej, kiedy stada bizonów gnane były wiatrem, a nie okrzykami Apaczów.

Póki nie spróbują przeskoczyć Wielkiego Kanionu, objąć ramionami pnia sekwoi i usłyszeć własne myśli w szumie Niagary, nie zrozumieją. Chyba, że przyjdą tu i spojrzą w górę…

Pod dotykiem dłoni czuć chłód granitu. Byłem tu wiele razy. Zimą, latem, w dni słoneczne i pochmurne. Zawsze napotykałem ten sam chłód. Nauczyłem się go i teraz byłbym w stanie rozpoznać to miejsce dzięki samemu dotykowi, nawet gdybym stracił pozostałe zmysły.

John Muir mawiał, że moc wyobraźni człowieka sprawia, że znikają dlań wszelkie granice. Kiedy tak stoję tu, u podnóża ściany i zadzieram głowę, widzę szczyt tylko dzięki wyobraźni. Dzieli mnie od niego kilkaset metrów i kilka dni, ale ile dokładnie? Trzy, może cztery? Nie wiem. Nikt tego nie wie. Nikt jeszcze tędy nie wszedł…

…Potężny orzeł rozpostarł skrzydła i sfrunął ze skalnej półki. Okrążył Półkopułę i skierował się w stronę drzew. Odlatując od szarej bryły dostrzegł na jej północno-zachodniej ścianie kilka ludzkich sylwetek. Z dzioba wyrwał mu się pogardliwy pisk. Nigdy jeszcze nie zaszli wysoko. Nawet gniazda jego kuzynów są wyżej niż ostatni ślad obecności człowieka. Głupcy! Sądzą, że wbiją dziesiątki sztucznych szponów w kamień i dzięki temu dostaną się na szczyt. Bezskrzydłe pokraki, które nigdy nie zaznały uczucia, kiedy wiatr śpiewa wokół ciebie i gra na twoich piórach… Orzeł machnął kilka razy skrzydłami i poleciał na łowy. Kiedy po kilku godzinach wrócił, sylwetki wspinaczy były zdecydowanie wyżej. Trójka śmiałków parła wciąż w górę. W sercu orła zawrzał gniew. Pełzać wam po ziemi, przerośnięte robaki! A jeśli chcecie latać, to tylko w dół! W dół!

Trzy dni później orzeł znów okrążał Półkopułę, lecz tym razem nie było widać ludzi w ścianie. Ha! Zrezygnowali albo spadli! Nie ma ich! Z radości wzbił się wysoko, leciał w stronę kuli słońca, jarzącej się złotem ponad światem. Kiedy już miał zanurkować, złowił wzrokiem poruszenie w górze ściany. Zaniepokojony drapieżnik  bił skrzydłami jak szalony, leciał wyżej i wyżej, tnąc piórami niebo. Widział ludzi, tych samych, co wcześniej. Ale jak to?! Jakim prawem?! Orzeł zakrzyknął z wściekłości, z furią gnał w górę. Nigdy wcześniej nie latał tak wysoko, a ludzie i tak byli daleko, gdzieś blisko szczytu… Nagły strach przeszył serce ptaka i złapał jego duszę w szpony, tak jak on sam łapał w nieubłagany uchwyt swoją zdobycz. Nie da rady wzbić się wyżej. Musi opaść. Zakrzyknął jeszcze raz, ze strachu, głośniej niż kiedykolwiek wcześniej…

…Nagły krzyk ptaka – czyżby orła? – wyrwał mnie z chwilowego odrętwienia. Obróciłem nie do końca przytomne oczy w stronę kolegów.

Mike i Jerry ponownie sprawdzili szpej. Spojrzeliśmy po sobie i bez słowa zaczęliśmy wspinaczkę. Pierwsze godziny upłynęły dość spokojnie, drogę znaczyły haki założone dwa lata wcześniej przez innych śmiałków, którym się nie udało. Kiedy zakładaliśmy pierwszy biwak w ścianie, w głowie kołatało pytanie: czy i nas czeka wycof? To niesamowite, jaki kocioł myśli potrafi wrzeć pod powiekami tuż przed zaśnięciem. Mieszkańcy miast nigdy nie zobaczą większości gwiazd na nocnym niebie. Podobnie i ja: tylko w ciszy graniowego bezkresu słyszałem najcichsze szepty własnej duszy.

Pierwsza „szóstka”… Ciekawe, jak z oddali będzie się przedstawiał jej rysunek – kardiogram Półkopuły wykreślony potem i krwią? Pierwsza „szóstka”…

W ciągu trzech kolejnych dni moje ciało stopniowo zamieniało się w granitową bryłę. Czułem, jak sztywnieją mi mięśnie, a tępy ból powoli utwardza tkanki. Ogarniał mnie chłód i otępienie. Tylko serce uparcie tłoczyło płynne życie w najdalsze zakamarki ciała, tak jak wulkan wyrzuca lawę, wybuchało erupcją każdego uderzenia. Mniej ważne myśli cichły i nawet wieczorami nie przebijały się do świadomości. Z tych ważniejszych pamiętam szczególnie jedną, która przyszła niedługo po tym, jak minęliśmy ostatnie ślady poprzedników i weszliśmy na dziewiczy teren. Nasze poczynania nie były aktem szaleństwa, wybrykiem młodości ani sportowym wyczynem. Tworzyliśmy dzieło sztuki. Kiedy omiatałem wzrokiem przestrzeń nad sobą, szukając najlepszej linii, czułem się jak architekt; kiedy wbijałem hak w skałę, byłem Fidiaszem powołującym do życia marmurowych bogów.

Piątego dnia dotarliśmy na skraj świata. W oślepiającym słońcu, wyczerpani wysiłkiem i brakiem wody, brnęliśmy w stronę szczytu, kierowani przez nieubłagany opór grawitacji. Jeżeli prawdziwa sztuka naprawdę rodzi się w bólach, to właśnie powstawało arcydzieło. Wiedzieliśmy, że do szczytu coraz bliżej, bo skalne nawisy zwiastujące koniec wspinaczki przybliżały się z każdą godziną. Co się jednak stanie, gdy do nich dotrzemy? Czy znajdziemy siłę, by je pokonać, skoro trudno nam nawet przełknąć resztki śliny? Kiedy już cierpienie zaczęło przesłaniać nadzieję – deus ex machina – Jerry trafił na półkę. Skalny parapet szerokości stopy zdawał się prawdziwą promenadą, autostradą międzystanową. Nazwaliśmy to miejsce Półką „Dzięki Bogu”. Boska opatrzność pozwoliła nam ominąć nawisy.

Ostatniego odcinka nie pamiętam. W pewnej chwili ściana się po prostu skończyła. Nasze stopy znalazły oparcie, ręce odpoczynek. Byliśmy na szczycie.

Czekał tam na nas Batso ze szkłem pełnym mniej lub bardziej szlachetnego trunku.

„Witajcie”, zawołał.

„…”
I tu pojawia się konkurs:
Należy dopisać zakończenie tej historii, maksimum 1000 znaków (ale równie dobrze może być 100).
Liczy się kreatywność, spójność z całością historii i puenta. Na odpowiedzi czekam do poniedziałku do północy, we wtorek lub w środę ogłoszenie wyników. Nagrodą jest bardzo fajny gadżet biegowy.

Propozycje - odpowiedzi należy wpisywać w komentarzach do posta, tu na blogu, razem z podaniem swojego maila do kontaktu.

Zachęcam też do polubienia fan page'a DoThingsAlways na facebooku.

3 komentarze:

  1. tak się kończy ta historia:
    "Spojrzałem w dół. Cały świat pod Twoimi stopami, i cały się nie liczy. Bo to my trójka R M J poskromiliśmy „Półkopułe”. Gdzie jeszcze w życiu zajdziemy? Jakie jeszcze pierwsze przetrzemy ścieżki? Kto tu jeszcze zajdzie po nas? Myśli kłębiły się w głowie, lecz zarazem była to czysta pustka… „Jesteście królami świata !!” zawołał Batso. Czy już wtedy wiedział, że potem zmieni się wiele w naszym górskim świecie i że to właśnie my będziemy tego udziałem? Zobaczyłem w dole ruchomy punkt i do moich uszu dotarł nagły krzyk ptaka – może orła – gdzieś już to chyba słyszałem… Tego orła, pana przestrzeni, a jednak teraz jest pod moimi stopami. I my królowie świata dziś, może jutro będziemy pod stopami innych orłów. Nic to… chłodny trunek wlewa się w moje gardło, dreszcz napełnia całe ciało po czubki palców. Jestem tu. Jestem teraz."
    pozdrowienia, monia baron.
    mój adres mlkwiecien@gmail.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Jego widok ucieszył nas nie mniej niż oaza wycieńczonego wędrowca zagubionego na pustyni.
    - Wypatruję tu was od wczoraj, butelka prawie pusta, ale przewidziałem taki scenariusz i wziąłem dwie.
    Mówiąc to wyciągnął z plecaka kubki i zaczął nam je podawać, napełniając je trunkiem.
    - Jak droga, bez większych niespodzianek?
    - Tak, ale mimo, że to już kolejny raz jak wchodzę na ten szczyt, za każdym razem jest inaczej, ta góra jest wyjątkowa. - Odrzekłem zamyślając się.
    Faktycznie, wspinając się przez ostatnie dni nie mogłem pozbyć się dziwnego uczucia, niepokoju, wewnętrznego poddenerwowania. Wiem, że w trakcie wejścia koncentracja i spokój umysłu jest kluczowa, powtarzałem to sobie w myślach, starając się przywołać stany medytacji, nie pozwalając, by napływające obrazy zawładnęły moją świadomością.
    Teraz po osiągnięciu szczytu czułem już tylko znajome podniecenie przed tym co się miało za chwilę wydarzyć. Umówiliśmy się, że tym razem zrobimy to przy chylącym się ku zachodowi słońcu. Każdy osobno, w swoim tempie.
    Sprawdziliśmy sprzęt, statystycznie najczęstszym czynnikiem powodującym śmierć spadochroniarzy w base jumpingu jest nieprawidłowe ułożenie czaszy w plecaku i zgubna w skutkach pewność siebie. Zaraz za tym wymienia się adrenalinę, która powodując pobudzenie organizmu jednocześnie usypia czujność skoczka.
    Stanęliśmy na krawędzi - pierwszy skoczył Mike, za nim Jerry. Ja stałem patrząc na ich spadające sylwetki, czułem powiew wiatru na twarzy. Chłopaki połączyli się na moment, by po chwili puścić swe ręce i otworzyć spadochrony.
    Teraz moja kolej, Mike miał nagrać mój lot z dołu. Wziąłem głęboki wdech, spojrzałem do góry w niebo i z krótkiego rozbiegu skoczyłem w dół przepaści. Lot do momentu otwarcia spadochronu trwa w reguły kilkanaście - kilkadziesiąt sekund. Tym razem poczułem jakby czas się zatrzymał. Myśli, z którymi walczyłem podczas wchodzenia na szczyt góry teraz mnie dopadły. Nie czekając w kolejce przypuściły atak. Czułem, że jest mi już wszystko jedno, mam dość walki, analizowania, może tak będzie lepiej, łatwiej, szybciej...
    I wtedy ...nagły krzyk ptaka - orła? - ponownie wyrwał mnie z odrętwienia.
    Otworzyć...nie otwierać...otworzyć...nie otwierać...otworzyć...
    agata

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozejrzałem się. Ten długo oczekiwany moment trwał tak krótko, zaledwie mgnienie skrzydeł szybującego poniżej orła. Nie było okrzyków radości, nie było rozpierającej dumy, uniesień…
    Tygodnie przygotowań, miesiące marzeń, lata wspinaczki. Osiągnęliśmy coś czego nikt przed nami nie osiągnął i…?
    Wyżej, szybciej, dalej – wyścig do prawdziwej wolności trwa.
    Kolejne miejsce dotknięte człowiekiem, kolejna zdobycz zachłannego ssaka, kolejna namiastka poczucia wielkości i wolności…
    W dole szybował orzeł.
    Wolność, pomyślał, co Wy o tym możecie wiedzieć?
    michal_drozd@o2.pl

    OdpowiedzUsuń