Rozdział pierwszy
w którym wszystko się zaczyna zupełnie nie tak, jak powinno.
Sprej mrozi za słabo i nie można znaleźć kluczy; dokonuje się również
degustacji piwa – w tempie ekspresowym i pomijając niektóre aspekty; wreszcie
docenia się aktywną regenerację i rozmaite metody autoterapii.
Każdą opowieść trzeba kiedyś zacząć. Chociaż od dawna marzę
o UTMB, a moje przygotowania trwają wiele miesięcy, nie mogę przecież
opowiedzieć wszystkiego od początku – głównie dlatego, że sporo już
zapomniałem. Może w trakcie mi się przypomni?
W środku nocy wysiadam z autobusu w Komańczy. Jest bardzo
chłodno, rozespane ciało sztywnieje z zimna, aż muszę wyciągnąć kurtkę.
Bezchmurna noc przynosi nie tylko chłód: po raz pierwszy na starcie Biegu
Rzeźnika widzę różowo-pomarańczową łunę przedświtu nad grzbietami gór. Wszystko
dzieje się bardzo szybko. Z powodu robót drogowych autobusy dowiozły nas
później niż zwykle, zegarek dziwnie długo szukał satelitów, nie zdążyłem się
nawet porządnie zdenerwować nadchodzącą chwilą startu, a już palba ze strzelby
kazała biec. No dobrze, to trochę za dużo powiedziane. W tłumie półtora tysiąca
osób nie dało się biec przez dobre kilka minut. Potem należało się skupić nad
tym, czego nie robić: nie nadrabiać straty ze startu, nie patrzeć na tempo, nie
biec pod górę, nie dać się wciągnąć w nerwowość pierwszych kilometrów i nie
przejmować się faktem, że tyle osób wyprzedza cię, a ty masz nieodparte
wrażenie zostawania w tyle. To wszystko jedna mija wraz z końcem asfaltu i
początkiem podejścia na Chryszczatą. Sznur biegaczy zwalnia i pokornieje. Przyszedł
czas, by góra pokazała każdemu jego miejsce w szeregu.
Świat dookoła jaśnieje, a oczy zaczynają szukać znajomych
miejsc. Cudne jeziorka Duszatyńskie ze szmaragdową wodą, cmentarzyk przed
szczytem… Bardzo łatwo poczuć tę wyjątkową atmosferę Bieszczadów. Czuję wielkie
podekscytowanie i radość – tym większe, że biegnę tu już trzeci raz i pamiętam
z poprzednich lat, jakie wspaniałości czekają mnie na trasie. Tym bardziej
muszę powstrzymywać się od forsowania tempa. Plany są precyzyjne: zacząć bardzo
spokojnie i pierwsze dwa etapy pobiec nie szybciej niż rok temu. Potem, między
Cisną a Smerekiem cierpliwie pracować i nie tracić czasu, a następnie… Złoić
połoniny tak, żeby bolało. Co jakiś czas wymieniamy słówko z Szymonem,
utwierdzając się w przekonaniu, że wszystko jest w porządku. Nagle na zbiegu
Szymon przyspiesza mocno, leci szlakiem w dół jak wiatr. „No dobrze, jak się
bawić, to się bawić” – myślę i rzucam się w pogoń. Mijamy dziesiątki biegaczy,
czerpiąc ogromną frajdę ze zbiegu. Kolejne potwierdzenie, że jesteśmy w dobrej
formie. Na przełęczy Żebrak nie jesteśmy zmęczeni i z animuszem rozpoczynamy
kolejne podejście.
Małymi kęsami wcinam batona i popijam wodę. Na tym
fragmencie trasy nie ma szczególnie porywających widoków, jest za to wygodny
szlak, jak to się mówi „biegalny” – oznacza to, że charakter podłoża i stopień
nachylenia szlaku pozwalają biec przez prawie cały czas – poza bardziej
stromymi podejściami. Na jednym z nich źle stawiam prawą stopę na dużym
kamieniu. Mięśnie uda nie mogą dobrze wykonać swojego zadania dźwignięcia ciała
i część obciążenia przejmują jakieś struktury w stopie. Zabolało. „Oby nie było
z tego problemu” – mówię do siebie i idę dalej. Myślę o kolejnych fragmentach
trasy i o tym, jak mocno słońce da nam popalić na połoninach.
Zgodnie z zasadami dobrej literatury powinienem teraz
poświęcić kilka chwil mniej lub bardziej ciekawym przemyśleniom, zanim przejdę
do rzeczy; potrzymać czytelników w niepewności, zawiesić na chwilę relację z
wyścigu i napisać coś o przygotowaniach, sprzęcie itp. Rzecz w tym, że to
wszystko nie ma sensu, bo po prostu pół godziny później było po wszystkim. Noga
bolała coraz mocniej, każdy większy ruch w płaszczyźnie grzbietowej pogarszał
sprawę. Serce mi pękało, kiedy mówiłem do Szymona: „nic już z tego niestety nie
będzie.” Do Cisnej zostało jakieś pięć kilometrów i były to najgorsze chwile w
moim biegowym życiu, mimo wspaniałego wsparcia ze strony mijających mnie
biegaczy.
Czułem ogromny smutek, żal, rozgoryczenie, wstyd. Zawiodłem
siebie, zawiodłem wszystkich, a przede wszystkim zawiodłem Szymona. Pal licho
kontuzję i jej wpływ na start w Lavaredo, myślałem tylko o tym, że zawiodłem
przyjaciela. W każdym razie: bieg skończył się dla mnie w Cisnej. Zdjąłem chipa
i numer startowy. Pokuśtykałem do punktu medycznego, gdzie zamrozili mi kostkę
sprejem. Miałem ochotę poprosić, by zamrozili mnie całego, żeby tylko nie
myśleć i nie czuć.
O wiele łatwiej byłoby mi przyjąć porażkę, gdyby biegł sam.
Gdybym miał słabą formę. Gdyby międzyczasy były kiepskie. Gdyby pogoda była
paskudna. Gdyby nie było tylu przyjaciół i znajomych na trasie. Wszystko jednak
było niemalże idealnie poza tym jednym punkcikiem w ciele, który zechciał się
zepsuć akurat w najmniej odpowiednim momencie.
Kilka dni później po urazie nie ma śladu. Ból sprzed
tygodnia wydaje się nierealny, niemożliwy. Czary jakieś. Jednak żal pozostał –
choć czuję zapał do treningów i swoje myśli kieruję już ku kolejnym wyzwaniom,
to wiem, że zostawiłem w Bieszczadach niezałatwione sprawy i że muszę tam
wrócić, żeby dokończyć dzieła. Do kolejnej edycji Biegu Rzeźnika został prawie
cały rok, ale ja już teraz w swoim kalendarzu piątek po Bożym Ciele mam
zarezerwowany: dla Szymona, dla błota, dla połonin i piwa w Ustrzykach.
***
Kiedy wróciłem do Poznania, zacząłem się poważnie
przejmować, czy uraz uda się wyleczyć przed Lavaredo. Na dodatek Krzysiek
Dołęgowski zamieszał mi w głowie swoim artykułem, w którym przekonuje o
nieskuteczności powszechnie stosowanej terapii lodem. Miałem w głowie rady
Sławka Marszałka, których udzielił mi przy okazji innych dolegliwości. W
sytuacji, gdy wydawało mi się, że należałoby unieruchomić bolące miejsce i nie
tykać go pod żadnym pozorem, Sławek – który sam ma na koncie wiele Rzeźnickich
medali i kilka hardkorów w świetnym czasie – polecił mi masować i uciskać… Tak
też zrobiłem. Masowałem, rozcierałem, poruszałem, uciskałem opuchnięta kostkę.
Następnego dnia czułem wyraźną poprawę, mogłem (prawie) normalnie chodzić, a
nieobciążona noga nie bolała wcale.
Choć nie było mi dane wyjść z Cisnej w kierunku Smereka, mogłem
prześledzić każdy kilometr, poczuć trudy napierania przez skąpane w słońcu
połoniny dzięki licznym relacjom w internecie. Przez kilka dni większość
postów, jakie wyświetlały się na moim facebooku związane były z Bieszczadami
właśnie. Gdybym chciał zapomnieć, nie myśleć o stracone szansie musiałbym się
zakopać w jakiejś jamie, gdzie nie dochodziłoby światło i wifi. Zdjęcia i słowa
– kipiące emocjami – trzymały mnie dobre kilka dni z daleka od domu, kilkaset
kilometrów od dusznego miasta.
Dokładnie w tym samym czasie, kiedy na trasie Biegu Rzeźnika
wiele drużyn przeżywało jedne z najintensywniejszych chwil swojego życia, ja
siedziałem na ławie w pensjonacie Troll i robiłem coś zupełnie przeciwnego.
Prysznic, czyste ubrania, pieniądze, łóżko, maść przeciwbólowa – wszystko to
znajdowało się w naszym pokoju, którego drzwi były zamknięte na klucz, a ten
spoczywał bezpiecznie w kieszeni mojego szwagra, Piotrka… gdzieś na Połoninie
Wetlińskiej. Ciało, umysł, dusza – przez ostatnie godziny wszystko skupione
było na biegu. Po jego przedwczesnym zakończeniu została ogromna pustka i nuda,
a także chęć ucieczki. Piękna pogoda drażniła, serce gryzł robak zazdrości, bolało
równie mocno, co kontuzjowana noga.
Kilkugodzinne oczekiwanie było wspaniałą lekcją pokory. Dzięki niej
lepiej rozumiem, co to znaczy MÓC iść na trening, co to znaczy MIEĆ ZDROWE
NOGI, co to znaczy BYĆ W STANIE kierować swoim życiem, wybierać szlak, którym
się podąża.
W pewnym momencie trzeba było jednak zamknąć ten rozdział. Z
wielką pomocą przyszło mi kilka buteleczek z ciemnego szkła, przywiezionych z
Bieszczadów. Wielka Niedźwiedzica przywaliła mi kilka razy ciężką łapą w durny
łeb i stała się ciemność.
Dygresja: jeden z moich znakomitych znajomych o wdzięcznej
ksywie Piechu jest koneserem piwa i jego wielkim znawcą. Jego elaboraty na
temat coraz to nowych gatunków, analizy piany, dogłębne niuchanie wszelkich
aromatów wzbudzają mój wielki podziw. Degustacja tamtego wieczoru pomijała
wiele z tych browarnianych aspektów. Zwracałem uwagę tylko na to, żeby
dopasować otwór w butelce do otworu gębowego i w odpowiednim czasie zmienić
szkło puste na pełne.
***
Piwna metoda autoterapii przyniosła dobry skutek, chociażby
anestezjologiczny, podobnie wszelakie techniki manualnego znęcania się nad
zepsutą kończyną. Przewóz jest naprawion.
Biorę głęboki wdech i unoszę głowę. Wzrok sięga daleko ku
południu, gdzie w oddali majaczą niewyraźne jeszcze figury trzech włoskich
sióstr.
Wow, podziwiam! Ja dopiero zaczynam swoją przygodę z bieganiem, ale póki co - podoba mi się to. Rozglądam się też za nowymi butami i tu mam mega problem... Jakie buty z oferty https://pl.aliexpress.com/category/200100002/running-shoes.html polecasz? Nie chciałabym przepłacać.
OdpowiedzUsuń