Z okazji zbliżającego się Nowego Roku mam dla Was kolejny konkurs.
EDIT: ponieważ macie pewne problemy z odpowiedzią, podaję podpowiedź: palma, szelma, szyszka. Do dzieła!
Nagrodami są... 3 niespodzianki :) Bardzo fajne, więc warto pogłówkować.
Na czym polega konkurs?
Obecnie jestem w trakcie przekładania na język polski książki o bieganiu, które ukaże się nakładem jednego z naszych wydawnictw, prawdopodobnie na wiosnę. Pytanie brzmi: co to za książka?
Im uważniej czytacie mojego bloga, tym większe macie szanse trafić z prawidłową odpowiedzią.
Oczywiście nigdzie nie pisałem o tym wprost, ale między wierszami można co nieco wyczytać.
Pierwsze 3 osoby, które podadzą prawidłową odpowiedź na jeden z poniższych sposobów:
- w komentarzu do wpisu na blogspot'cie,
- w komentarzu na fan page'u na facebooku,
- w wątku konkursowym na forum bieganie.pl,
- w prywatnej wiadomości do fan page'a albo do mnie na forum
otrzymają nagrody.
Jestem bardzo ciekawy, jak Wam pójdzie!
Do dzieła!
head

poniedziałek, 29 grudnia 2014
środa, 17 grudnia 2014
Konkurs świąteczny nr 3
Czołem!
Św. Mikołaj był ostatnio w Poznaniu i zostawił kolejny prezencik dla czytelników bloga.
Niezły z niego zgrywus, heheszek, urwipołeć, sam wymyślił zasady kolejnego konkursu:
Jak być może wiecie, Kilian Jornet jest teraz w Andach i przymierza się do bicia rekordu wejścia/zejścia na Aconcagua. Wczoraj był po raz pierwszy na szczycie:
https://www.facebook.com/video.php?v=881321858557126
Kto zgadnie datę i godzinę (czasu polskiego) zdobycia szczytu podczas udanej próby bicia rekordu, otrzyma ROCZNĄ PRENUMERATĘ CZASOPISMA BIEGOWEGO RUNTIMES.
Ale uwaga! Termin nadsyłania odpowiedzi upływa na dokładnie 24 godziny przed zdobyciem szczytu.
Tak sobie Święty wymyślił i tak będzie! Dajesz Kilianek!
Św. Mikołaj był ostatnio w Poznaniu i zostawił kolejny prezencik dla czytelników bloga.
Niezły z niego zgrywus, heheszek, urwipołeć, sam wymyślił zasady kolejnego konkursu:
Jak być może wiecie, Kilian Jornet jest teraz w Andach i przymierza się do bicia rekordu wejścia/zejścia na Aconcagua. Wczoraj był po raz pierwszy na szczycie:
https://www.facebook.com/video.php?v=881321858557126
Kto zgadnie datę i godzinę (czasu polskiego) zdobycia szczytu podczas udanej próby bicia rekordu, otrzyma ROCZNĄ PRENUMERATĘ CZASOPISMA BIEGOWEGO RUNTIMES.
Ale uwaga! Termin nadsyłania odpowiedzi upływa na dokładnie 24 godziny przed zdobyciem szczytu.
Tak sobie Święty wymyślił i tak będzie! Dajesz Kilianek!
czwartek, 11 grudnia 2014
Konkurs świąteczny nr 2
U-hu-ha! U-hu-ha! Idzie zima zła!
Zaczęło się poranne skrobanie szyb w aucie (o co wielkie pretensje ma troll młodszy, Kalinka, której podoba się, jak światło latarni prześwieca do środka samochodu przez mróz na szybach: "tata, chcę, żeby BŁYSZCZYŁO!") i zakładanie długich spodni na wybieganie.
Żeby umilić Wam mroźne dni oczekiwania na Święta, mam nowy konkurs. Nagrody ufundowało Squeezy, czyli specjalistyczna wyżerka dla biegacza. Zapraszam na stronę http://squeezy.com.pl/ , gdzie można sprawdzić, jakie to smakołyki możemy sobie zafundować pod pretekstem "treningu" ;)
Ponieważ nazwa Squeezy pochodzi od angielskiego słowa oznaczającego ściskanie, wyciskanie, dzisiejszy konkurs polega na kreatywnym uzupełnieniu luk (wykropkowanych) w poniższym zdaniu:
"Kiedy zima .............. ŚCISKA, .................................!"
Liczy się pomysł, dowcip, puenta, zaskoczenie, styl, wszystko. Na 3 zwycięzców czekają paczuszki pełne przysmaków:
Zaczęło się poranne skrobanie szyb w aucie (o co wielkie pretensje ma troll młodszy, Kalinka, której podoba się, jak światło latarni prześwieca do środka samochodu przez mróz na szybach: "tata, chcę, żeby BŁYSZCZYŁO!") i zakładanie długich spodni na wybieganie.
Żeby umilić Wam mroźne dni oczekiwania na Święta, mam nowy konkurs. Nagrody ufundowało Squeezy, czyli specjalistyczna wyżerka dla biegacza. Zapraszam na stronę http://squeezy.com.pl/ , gdzie można sprawdzić, jakie to smakołyki możemy sobie zafundować pod pretekstem "treningu" ;)
Ponieważ nazwa Squeezy pochodzi od angielskiego słowa oznaczającego ściskanie, wyciskanie, dzisiejszy konkurs polega na kreatywnym uzupełnieniu luk (wykropkowanych) w poniższym zdaniu:
"Kiedy zima .............. ŚCISKA, .................................!"
Liczy się pomysł, dowcip, puenta, zaskoczenie, styl, wszystko. Na 3 zwycięzców czekają paczuszki pełne przysmaków:
- 3x energy gel ( 3 smaki)
- 2x energy bar ( owocowy oraz cola/kofeina)
- 1x żelki energetyczne.
Werdykt wyda specjalne jury sformowane specjalnie na tę okazję :)
Na odpowiedzi czekam do poniedziałku, godzina 16:00.
Można je nadsyłać w komentarzu do wpisu na blogu blogspotowym, na wątku forumowym na bieganie.pl oraz w komentarzu do posta na facebooku.
Można je nadsyłać w komentarzu do wpisu na blogu blogspotowym, na wątku forumowym na bieganie.pl oraz w komentarzu do posta na facebooku.
Do dzieła!
piątek, 5 grudnia 2014
Ho, ho, ho! Konkurs świąteczny nr 1
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Z tej okazji
chciałbym co jakiś czas założyć czerwone ubranko oraz sztuczną brodę i zabawić
się w Świętego Mikołaja, albo, jak to się u nas mówi, w Gwiazdora. Ubranka na tę
chwilę nie muszę wypychać żadną poduszką, bo to, co naturalnie uzbierałem jesienią, zupełnie wystarczy… Warto byłoby jednak zadbać o to, by worek był pełen
wspaniałych prezentów. W tym pomagają mi moi wspaniali partnerzy, za co im
serdecznie dziękuję.
Nagrody do pierwszego konkursu ufundowało Wydawnictwo Buk Rower,
w ofercie którego znajdziemy wiele interesujących książek o sporcie, diecie i motorach.
Polecam samemu poszperać pod adresem: http://sklep.bukrower.pl/
Nagrodami są 3 książki: 2 x Dieta dla Aktywnych. Paleodieta oraz 1 x Triatlon. Biblia treningu.
Konkurs polega na wytypowaniu czasu zwyciężczyni rywalizacji
kobiet podczas rozgrywanego w ten weekend w San Francisco biegu The North Face
EC 50 Mile rozgrywanego jutro, 6 grudnia. Czas należy podać w formacie
HH:MM:SS. Zwycięzca będzie mógł wybrać sobie nagrodę, druga osoba również, o
ile będzie z czego wybierać ;
Odpowiedzi można nadsyłać jako komentarz do posta na blogu
blogspot’owym, w komentarzach na facebooku, w prywatnej wiadomości na forum
bieganie.pl oraz w odpowiedziach na posty konkursowe na tymże forum. Jeśli
padną dwie zwycięskie odpowiedzi, decyduje zasada „kto pierwszy ten lepszy”. Czas na nadesłanie odpowiedzi macie do jutra do godz. 13:00.
Serdecznie zapraszam do przekazania rodzinie i znajomym i
wzięcia udziału w konkursie! Powodzenia!
środa, 3 grudnia 2014
3 pytania do... Nikki Kimball
Tryumf w Western States 100 to jeden z najwspanialszych laurów zwycięstwa, jakie może odebrać biegacz górskich ultra. Nasz dzisiejszy gość zdobył go nie raz, nie dwa, ale trzy razy. A potem? Pojechał na Saharę, by wygrać osławiony Maraton Piasków. To Nikki Kimball, a rozmowa z nią to nie tylko wielki zaszczyt, ale również niewątpliwa przyjemność.
<for English see below>
1. W górach odnajduję...
pokój, radość i harmonię. Praca bywa stresująca. Podróże męczą. Kiedy jestem w domu, myślę o obowiązkach, które mnie czekają. Góry dają wolność od presji wywieranej przez nowoczesny świat. Czasami wykorzystuję czas w górach, żeby rozważyć problemy, z jakimi spotykam się w codziennym życiu. Rozmyślam o pacjencie, na którego nie działa leczenie, albo jak rozplanować pracę, pisanie, sport oraz życie osobiste, kiedy wciąż brakuje czasu. W górach mój umysł zyskuje jasność i kiedy tam biegam, często znajduję rozwiązanie dla problemów napotkanych w pracy lub w domu. Jednakże równie często (mam nadzieję, że nawet częściej) bieg przez góry jest moim odpoczynkiem od codzienności. Zaczynam zmęczona i wkurzona, a kończę w pełni sił, wesoła i kipiąca energią.
2. Biegam dystanse ultra, ponieważ...
...biegam ultra z tych samych powodów, dla których biegam w górach oraz dlatego, że mam żyłkę do rywalizacji, a brakuje mi szybkości, żeby ścigać się na 5 kilometrów. Innym powodem jest fakt, że ludzie związani z biegami ultra są inteligentni, zabawni, dbają o innych, a także mają poukładane życie poza sportem. To zabawne, że sport, który większość uważa za ekstremalny, przyciąga ludzi prowadzących bardzo wyważone, harmonijne, choć często skrajnie intensywne życie.
3. Gdyby w górach miało spełnić się jedno z moich marzeń, byłoby to...
...w górach często spełniają się moje marzenia. Nieważne, czy zjeżdżam na nartach nieznaną dotąd drogą, czy znajduję nową ścieżkę leśną łączącą dwa szlaki, góry pozostają tym miejscem, gdzie spełniają się moje marzenia.
Win in Western States 100 is one of the greatest laurel wreaths a trail runner may seize. Our tonight's guest won it not once and not twice, but three time. And then went to scorch through the sands of Sahara and come top in the renowned Marathon Des Sables. It is Nikki Kimball, talking with whom is not only a true priviledge, but also a great pleasure.
1. in the mountains I find...
peace, joy and connection. Work can be stressful. Traveling can be tiresome. Being home reminds me of tasks I should be doing. The mountains provide freedom from modern stresses. Sometimes I use my time in the mountains to mentally explore problems I face in the regular world: a patient who isn't responding to treatment or figuring out how to schedule work, writing, sports and a social life into too short a time span. The mountains help me think clearly, and while running through them, I often solve the problems I face at work or home. But just as often, hopefully more often, I run through the mountains as a vacation from my regular world. I start my run tired and cranky, and finish refreshed, happy and energized.
2. I run ultra distances because...
I run ultra for the same reason I run in the mountains. And because I have a competitive nature but cannot run fast enough o be a 5k runner. And because the people of ultra running are intelligent, fun, caring, and well accomplished in their lives outside the sport. It's funny that a sport most people think of as extreme attracts people who have very balanced, if perhaps extremely busy, lives.
3. If I were to have one of my dreams fulfilled in the mountains, it would be...
My dreams come true on the mountain frequently. Whether I'm skiing a line I've never skied before, or finding a better way to connect two trails in the woods, the mountains never fail to fulfill my dreams.
czwartek, 20 listopada 2014
Szczur
Często w życiu czuję się tak, jak podczas biegu na 5km. To znaczy: czuję, że zostaję w tyle. Doświadczam tego przedziwnego wrażenia, że nie wiadomo kiedy wszystko się zmieniło, A PRZECIEŻ UWAŻAŁEM?!
Czasami wykorzystuje się podobny motyw w filmach. Dajmy na to, że dziecko czeka w noc wigilijną, aż Święty Mikołaj wpadnie przez komin z worem podarunków. Smyk czeka, aż rodzice zasną, po czym na paluszkach przemyka do salonu i kryje się za fotelem taty. Stara się nie mrugać, żeby niczego nie przegapić. Co chwilę sprawdza elementy otoczenia: choinka jest, a pod nią sporo miejsca, nawet na największe pudła; na kominku talerz pełen ciastek, obok niego szklanka mleka; trochę siana dla reniferów; komin na pewno czysty i drożny, tata zapewniał, że tak… Nic, tylko czekać.
Mija godzina, a potem druga. Determinacja i skupienie brzdąca są tak wielkie i głębokie, że zaczynają wytwarzać własne pole grawitacyjne. Mniejsze sprzęty domowe drgają i z cichym szmerem suną po podłodze w stronę ciekawskiego urwipołcia. Oczy przymykają się na jedną chwilę, trzeba je natychmiast otworzyć!
I po sprawie. W powietrzu unosi się jeszcze pył z komina, za oknem słychać dzwonki sań, ale po Świętym ani widu, ani słychu. Prezenty pięknie leżą pod drzewkiem pachnącym zimą. Oburzenie, niedowierzanie, podziw – czy to poczciwy, gruby starzec z brodą czy ninja? W każdym razie można zwijać stanowisko obserwacyjne za fotelem i iść spać. Po drodze malec kradnie resztkę nadgryzionego ciastka. „Będzie na Mikołaja”, myśli. I dodaje cicho: „ho, ho, ho”.
Mam podobnie. Zamykam oczy, a gdy je ponownie otwieram, moda przeminęła i jest nowa, wczorajsze „fajnie” jest już dzisiaj passe, niedawny obciach jest bieżącym trendem. Gubię się trochę w tym wszystkim i już nie wiem, czy robię coś, bo chcę? Czy może dlatego, że jest modne i chcę być na czasie? A może kontestuję modę, ale czy wtedy nie staję się hipsterem albo innym dziwadłem? A może antycypuję zmianę tendencji i robię coś, co jutro powinno się okazać godne uznania?
Do niedawna (do wczoraj) myślałem, że modnie jest pobiegać sobie pół godzinki z endo w nowych najaczach i dobrych nausznikach. Wyglądać godnie, bez mokrych „zonków” pod pachami. Sądziłem, że w dobrym tonie jest lekceważyć swoje dokonania i odcinać się od napinaczy, biegowych ryb najeżek, chwalących się czasami i kilometrażem. „Taka tam przebieżka po lesie, sarnę widziałem, patrzyła na mnie, a ja na nią. Hemoglobina.” Albo „Pobiegłem w noc szukać wyników wyborów. Znalazłem niedopite piwo.”
A ja? Obok nurtu, w górę rzeki, płynę brzegiem, po swojemu, po głupiemu. Od dwóch miesięcy chodzę na siłownię. To znaczy do klubu fitness. To znaczy do box’a, tylko nie takiego sensu stricte, tylko takiego prawie, bo w klubie. To znaczy na siłowni. Robię, co trener mi kazał. To znaczy Krzysiek.
Jestem świadomy tego, że to się nazywa trening funkcjonalny. Taki trochę crossfit. Trochę ćwiczeń z taśmami TRX. Krzyki fitnessowej mody, podobno, jak się okazuje. Nie wiedziałem, kazał, to robię. I, o zgrozo, podoba mi się. Jak widać po powyższych paragrafach, nawet pisząc o treningu robię częstsze pauzy na zaczerpnięcie oddechu, którego notorycznie brakuje.
Ten trening ma rzecz jasna pomóc mi w przygotowaniach do biegów ultra w górach. Nie mam złudzeń i wiem, że jestem mięczakiem. Dramatycznie brakuje mi siły i sprawności. Dlatego też chodzę i ćwiczę.
Wcale nie jest łatwo i nie mówię tylko o samych ćwiczeniach. Trafnie ujęto to zjawisko na jednym z obrazków, krążących w sieci: „listopad składa się z samych poniedziałków.” Trudno się pozbierać i wyjść na trening, kiedy po całym dniu pracy marzę tylko o kąpieli i łóżku, i nie mam zupełnie ochoty wyruszać w wieczorny chłód. Tak właśnie było we wtorek, na szczęście Ania była na posterunku i
werbalnie wykopała mnie za drzwi.
Po drodze chciało mi się rzygać. Autentycznie, przy wolnym wydawałoby się tempie miałem w głowie wizję miejskiego pawia, rozpościerającego ogon treści żołądkowych na środku Hetmańskiej. Ble. Jakoś dokulałem się do Fabryki. Fakkkk… tura, zmełłem w ustach księgowe (wszak to mój zawód) przekleństwo. Trening grupowy, czyli sprzęty i miejsce do ćwiczeń zajęte. Mając w pamięci ostatnie szperanie w necie, postanowiłem sklecić własnego WODa (Workout Of the Day, człowieku!).
Dobra.
20 jardów (ha, imperialnie!) wykroków z workiem pierdyliard lbs (o ileż lepiej to brzmi niż pół pierdyliarda kilo) i 10 podwójnych przysiadów: raz z podrzutem worka na klatę, dwa z wyciskaniem nad głowę. 5 serii. Sru.
Teraz ergometr. Tfu, wiosła. Odpalam swoją łódkę. „Gdy na morzu wielka burza…”, nucę w myślach. 10 minut. Przed oczami mam ćwiczącą grupę. Ćwiczą mocno, bez opierr… wiadomo. To ja też. Trochę czasami rozjeżdża mi się wizja z fonią, ale macham i macham, aż mija 10 minut. To teraz jeszcze coś.
Mam. 10 razy ugięcia przedramion, 15 razy wyskok z gryfem na barkach do przysiadu, 15 razy wyciskanie zza głowy stojąc. Bez przerw między ćwiczeniami, 3 serie. Dla porządku dodam, że chce mi się rzygać. Ale nie tylko to. W trakcie ostatniej serii mam wrażenie, że zaraz zjadę. Robię szybko kolejne powtórzenia, żeby tylko skończyć, zanim film mi się urwie. Uff… Zdążyłem.
W szatni poruszam się, jakbym pływał w basenie. Ciężko przedrzeć się przez ołowiane powietrze. Jakoś zbieram myśli i swoje rzeczy, po czym ruszam w kierunku domu. Po drodze chce mi się rzygać.
Wracam szczęśliwy. Chciało mi się rzygać, mdleć, rzucić wszystko w cholerę, czyli dobry trening, prawda? Tak autentycznie, wow, uszanowanko, potu tyle, siła mocno, brutalna prawda o samym sobie wow. Prawda?
Otóż okazuje się, że nie. Że teraz modnie jest rzygać, mdleć i nie wiadomo, co jeszcze. Rzucać mięsem, ciskać ciężary i czołgać się po treningu do domu. Że robią to wszyscy, wrzucają zapocone fotki, spamują setkami statusów o crossficie itd. Kurczę, znowu coś przegapiłem. Czyli wszystkie moje starania na nic? Czy jestem tylko szarym szczurem, który chce zostać napakowanym kangurem?
Pewnie tak. Niech będzie. W każdym razie spłodziłem swojego pierwszego WODa. Chciałem go nazwać „Mały Masochista”, ale niech zostanie „Szczur”.
Czasami wykorzystuje się podobny motyw w filmach. Dajmy na to, że dziecko czeka w noc wigilijną, aż Święty Mikołaj wpadnie przez komin z worem podarunków. Smyk czeka, aż rodzice zasną, po czym na paluszkach przemyka do salonu i kryje się za fotelem taty. Stara się nie mrugać, żeby niczego nie przegapić. Co chwilę sprawdza elementy otoczenia: choinka jest, a pod nią sporo miejsca, nawet na największe pudła; na kominku talerz pełen ciastek, obok niego szklanka mleka; trochę siana dla reniferów; komin na pewno czysty i drożny, tata zapewniał, że tak… Nic, tylko czekać.
Mija godzina, a potem druga. Determinacja i skupienie brzdąca są tak wielkie i głębokie, że zaczynają wytwarzać własne pole grawitacyjne. Mniejsze sprzęty domowe drgają i z cichym szmerem suną po podłodze w stronę ciekawskiego urwipołcia. Oczy przymykają się na jedną chwilę, trzeba je natychmiast otworzyć!
I po sprawie. W powietrzu unosi się jeszcze pył z komina, za oknem słychać dzwonki sań, ale po Świętym ani widu, ani słychu. Prezenty pięknie leżą pod drzewkiem pachnącym zimą. Oburzenie, niedowierzanie, podziw – czy to poczciwy, gruby starzec z brodą czy ninja? W każdym razie można zwijać stanowisko obserwacyjne za fotelem i iść spać. Po drodze malec kradnie resztkę nadgryzionego ciastka. „Będzie na Mikołaja”, myśli. I dodaje cicho: „ho, ho, ho”.
Mam podobnie. Zamykam oczy, a gdy je ponownie otwieram, moda przeminęła i jest nowa, wczorajsze „fajnie” jest już dzisiaj passe, niedawny obciach jest bieżącym trendem. Gubię się trochę w tym wszystkim i już nie wiem, czy robię coś, bo chcę? Czy może dlatego, że jest modne i chcę być na czasie? A może kontestuję modę, ale czy wtedy nie staję się hipsterem albo innym dziwadłem? A może antycypuję zmianę tendencji i robię coś, co jutro powinno się okazać godne uznania?
Do niedawna (do wczoraj) myślałem, że modnie jest pobiegać sobie pół godzinki z endo w nowych najaczach i dobrych nausznikach. Wyglądać godnie, bez mokrych „zonków” pod pachami. Sądziłem, że w dobrym tonie jest lekceważyć swoje dokonania i odcinać się od napinaczy, biegowych ryb najeżek, chwalących się czasami i kilometrażem. „Taka tam przebieżka po lesie, sarnę widziałem, patrzyła na mnie, a ja na nią. Hemoglobina.” Albo „Pobiegłem w noc szukać wyników wyborów. Znalazłem niedopite piwo.”
A ja? Obok nurtu, w górę rzeki, płynę brzegiem, po swojemu, po głupiemu. Od dwóch miesięcy chodzę na siłownię. To znaczy do klubu fitness. To znaczy do box’a, tylko nie takiego sensu stricte, tylko takiego prawie, bo w klubie. To znaczy na siłowni. Robię, co trener mi kazał. To znaczy Krzysiek.
Jestem świadomy tego, że to się nazywa trening funkcjonalny. Taki trochę crossfit. Trochę ćwiczeń z taśmami TRX. Krzyki fitnessowej mody, podobno, jak się okazuje. Nie wiedziałem, kazał, to robię. I, o zgrozo, podoba mi się. Jak widać po powyższych paragrafach, nawet pisząc o treningu robię częstsze pauzy na zaczerpnięcie oddechu, którego notorycznie brakuje.
Ten trening ma rzecz jasna pomóc mi w przygotowaniach do biegów ultra w górach. Nie mam złudzeń i wiem, że jestem mięczakiem. Dramatycznie brakuje mi siły i sprawności. Dlatego też chodzę i ćwiczę.
Wcale nie jest łatwo i nie mówię tylko o samych ćwiczeniach. Trafnie ujęto to zjawisko na jednym z obrazków, krążących w sieci: „listopad składa się z samych poniedziałków.” Trudno się pozbierać i wyjść na trening, kiedy po całym dniu pracy marzę tylko o kąpieli i łóżku, i nie mam zupełnie ochoty wyruszać w wieczorny chłód. Tak właśnie było we wtorek, na szczęście Ania była na posterunku i
werbalnie wykopała mnie za drzwi.
Po drodze chciało mi się rzygać. Autentycznie, przy wolnym wydawałoby się tempie miałem w głowie wizję miejskiego pawia, rozpościerającego ogon treści żołądkowych na środku Hetmańskiej. Ble. Jakoś dokulałem się do Fabryki. Fakkkk… tura, zmełłem w ustach księgowe (wszak to mój zawód) przekleństwo. Trening grupowy, czyli sprzęty i miejsce do ćwiczeń zajęte. Mając w pamięci ostatnie szperanie w necie, postanowiłem sklecić własnego WODa (Workout Of the Day, człowieku!).
Dobra.
20 jardów (ha, imperialnie!) wykroków z workiem pierdyliard lbs (o ileż lepiej to brzmi niż pół pierdyliarda kilo) i 10 podwójnych przysiadów: raz z podrzutem worka na klatę, dwa z wyciskaniem nad głowę. 5 serii. Sru.
Teraz ergometr. Tfu, wiosła. Odpalam swoją łódkę. „Gdy na morzu wielka burza…”, nucę w myślach. 10 minut. Przed oczami mam ćwiczącą grupę. Ćwiczą mocno, bez opierr… wiadomo. To ja też. Trochę czasami rozjeżdża mi się wizja z fonią, ale macham i macham, aż mija 10 minut. To teraz jeszcze coś.
Mam. 10 razy ugięcia przedramion, 15 razy wyskok z gryfem na barkach do przysiadu, 15 razy wyciskanie zza głowy stojąc. Bez przerw między ćwiczeniami, 3 serie. Dla porządku dodam, że chce mi się rzygać. Ale nie tylko to. W trakcie ostatniej serii mam wrażenie, że zaraz zjadę. Robię szybko kolejne powtórzenia, żeby tylko skończyć, zanim film mi się urwie. Uff… Zdążyłem.
W szatni poruszam się, jakbym pływał w basenie. Ciężko przedrzeć się przez ołowiane powietrze. Jakoś zbieram myśli i swoje rzeczy, po czym ruszam w kierunku domu. Po drodze chce mi się rzygać.
Wracam szczęśliwy. Chciało mi się rzygać, mdleć, rzucić wszystko w cholerę, czyli dobry trening, prawda? Tak autentycznie, wow, uszanowanko, potu tyle, siła mocno, brutalna prawda o samym sobie wow. Prawda?
Otóż okazuje się, że nie. Że teraz modnie jest rzygać, mdleć i nie wiadomo, co jeszcze. Rzucać mięsem, ciskać ciężary i czołgać się po treningu do domu. Że robią to wszyscy, wrzucają zapocone fotki, spamują setkami statusów o crossficie itd. Kurczę, znowu coś przegapiłem. Czyli wszystkie moje starania na nic? Czy jestem tylko szarym szczurem, który chce zostać napakowanym kangurem?
Pewnie tak. Niech będzie. W każdym razie spłodziłem swojego pierwszego WODa. Chciałem go nazwać „Mały Masochista”, ale niech zostanie „Szczur”.
środa, 29 października 2014
Rozmyślna bezmyślność
"Myślę, więc jestem", powiedział Kartezjusz. To było dawno, ale echo jeszcze wybrzmiewa.
"W mojej głowie kosmos" - śpiewa mi Kuba Badach do ucha.
Swego czasu uczyłem dzieci angielskiego. Miałem jedną grupę pierwszoklasistów - urocze małe gremliny. Pewnego dnia mała Matylda obraziła się na mnie i uciekła z sali. Oczywiście musiałem ją gonić, a kiedy wróciliśmy do klasy - wiadomo. Pandemonium ładne słowo, jak nazwa kwiatka. "Jaki miałaś bukiet w kościele?" "Ach, wiesz, taką cudną wiązankę z białych pandemonium..."
Profesor Noakes wykłada swoją teorię umysłu jako centralnego zarządcy, sterującego nami podczas wysiłku fizycznego. Wyłuszcza pojęcie granicy, po przekroczeniu której mózg zaczyna uruchamiać mechanizmy zapobiegania zapaści całego systemu. Granica jest położona tam, gdzie powinna być, a przynajmniej gdzie się nam wydaje, że być powinna. Nasze mniemanie o tym zmienia się jednak nieustannie, a więc i granica się przesuwa. Niby za nią tylko lwy i przepaście, a jednak skoro można ją negocjować, to znaczy, że istnieje pewien margines i dopiero za nim leży prawdziwa granica możliwości człowieka. Najlepsi potrafią ten margines zmniejszać i zmniejszać... Tchórze jak ja zostają w tyle nie dlatego, że nasze możliwości są mniejsze, ale dlatego, że granicę wyznaczyliśmy tam, gdzie jest jeszcze bezpiecznie.
Kiedy zbliżamy się do granicy, albo wręcz gdy probujemy ją przesunąć, centralny zarządca unosi się gniewem. Próbujemy go udobruchać, kierując jego uwagę ku innym sprawom. Strategie mamy różne, ale można je ukategoryzować, i tak:
asocjacja wewnętrzna kieruje myśli ku parametrom wlasnego ciała. Mierzymy tętno, badamy oddech, stopniujemy ból w mięśniach;
asocjacja zewnętrzna każe mózgowi wyglądać oznaczeń kolejnych kilometrów i spoglądać na zegarek wskazujący właściwe tempo;
dysocjacja wewnętrzna zarzuca umysł myślowym konfetti. Tu podrzuci jakąś idiotyczną piosenkę, tam mignie wspomnieniem z dawnych lat, kiedy mrugam powiekami, albo podsunie jakiś trudny problem do rozwiązania, np.: czy na obiad mam zjeść kurczaka, czy świnkę?
dysocjacja zewnętrzna wskazuje mózgowi elementy otoczenia, najczęściej co zgrabniejsze pupy biegaczek.
No dobrze, tylko moja walka wcale nie rozgrywa się NA treningu, a przed nim...
...wracamy do domu. ręce opadają zmęczone dźwiganiem bobasa, stęsknionego za tatą i udającego niemowlę: "Tata, jestem dzidziusiem. GU-GU-GA-GA!" Myślę o obiedzie, myślę o kąpieli, myślę o telewizorze i kolejnym odcinku powtarzanych po raz enty "Przyjaciół". Chcę posłuchać śmiesznostek z przedszkola, chcę poczytać książkę o kucykach z małym piecykiem wtulonym w mój bok, a najlepiej z dwoma, po jednym z każdej strony. zastane od jazdy autem mięśnie sztywnieją i bolą, w karku czuć stres całego dnia pracy i popołudniowych korków ulicznych.
"Idziesz na trening?" - pyta Ania.
asocjuję plecak. asocjuję reklamówkę z kuchni, do której asocjuję buty na zmianę. dysocjuję trud schylania się, żeby zawiązać buty. dysocjuję kanapę i winogrono w miseczce, którym zajadają się dwa małe makaki. asocjuję drzwi i schody. w drodze na siłownię dysocjuję kłucie chłodnego powietrza w płucach. w klubie asocjuję worki, czajniki, taśmy i sztangi. dysocjuję mdlenie, rzyganie i fakt, że koleżanka obok robi dwa razy więcej burpees niż ja.
asocjuję, że jeżeli się wezmę w garść, zdążę może dać buziaka na dobranoc goblinom.
zdążylem.
asocjuję zasypiające szczęście i miłość i wychodzę na paluszkach z pokoju.
asocjuję Chamonix.
"W mojej głowie kosmos" - śpiewa mi Kuba Badach do ucha.
Swego czasu uczyłem dzieci angielskiego. Miałem jedną grupę pierwszoklasistów - urocze małe gremliny. Pewnego dnia mała Matylda obraziła się na mnie i uciekła z sali. Oczywiście musiałem ją gonić, a kiedy wróciliśmy do klasy - wiadomo. Pandemonium ładne słowo, jak nazwa kwiatka. "Jaki miałaś bukiet w kościele?" "Ach, wiesz, taką cudną wiązankę z białych pandemonium..."
Profesor Noakes wykłada swoją teorię umysłu jako centralnego zarządcy, sterującego nami podczas wysiłku fizycznego. Wyłuszcza pojęcie granicy, po przekroczeniu której mózg zaczyna uruchamiać mechanizmy zapobiegania zapaści całego systemu. Granica jest położona tam, gdzie powinna być, a przynajmniej gdzie się nam wydaje, że być powinna. Nasze mniemanie o tym zmienia się jednak nieustannie, a więc i granica się przesuwa. Niby za nią tylko lwy i przepaście, a jednak skoro można ją negocjować, to znaczy, że istnieje pewien margines i dopiero za nim leży prawdziwa granica możliwości człowieka. Najlepsi potrafią ten margines zmniejszać i zmniejszać... Tchórze jak ja zostają w tyle nie dlatego, że nasze możliwości są mniejsze, ale dlatego, że granicę wyznaczyliśmy tam, gdzie jest jeszcze bezpiecznie.
Kiedy zbliżamy się do granicy, albo wręcz gdy probujemy ją przesunąć, centralny zarządca unosi się gniewem. Próbujemy go udobruchać, kierując jego uwagę ku innym sprawom. Strategie mamy różne, ale można je ukategoryzować, i tak:
asocjacja wewnętrzna kieruje myśli ku parametrom wlasnego ciała. Mierzymy tętno, badamy oddech, stopniujemy ból w mięśniach;
asocjacja zewnętrzna każe mózgowi wyglądać oznaczeń kolejnych kilometrów i spoglądać na zegarek wskazujący właściwe tempo;
dysocjacja wewnętrzna zarzuca umysł myślowym konfetti. Tu podrzuci jakąś idiotyczną piosenkę, tam mignie wspomnieniem z dawnych lat, kiedy mrugam powiekami, albo podsunie jakiś trudny problem do rozwiązania, np.: czy na obiad mam zjeść kurczaka, czy świnkę?
dysocjacja zewnętrzna wskazuje mózgowi elementy otoczenia, najczęściej co zgrabniejsze pupy biegaczek.
No dobrze, tylko moja walka wcale nie rozgrywa się NA treningu, a przed nim...
...wracamy do domu. ręce opadają zmęczone dźwiganiem bobasa, stęsknionego za tatą i udającego niemowlę: "Tata, jestem dzidziusiem. GU-GU-GA-GA!" Myślę o obiedzie, myślę o kąpieli, myślę o telewizorze i kolejnym odcinku powtarzanych po raz enty "Przyjaciół". Chcę posłuchać śmiesznostek z przedszkola, chcę poczytać książkę o kucykach z małym piecykiem wtulonym w mój bok, a najlepiej z dwoma, po jednym z każdej strony. zastane od jazdy autem mięśnie sztywnieją i bolą, w karku czuć stres całego dnia pracy i popołudniowych korków ulicznych.
"Idziesz na trening?" - pyta Ania.
asocjuję plecak. asocjuję reklamówkę z kuchni, do której asocjuję buty na zmianę. dysocjuję trud schylania się, żeby zawiązać buty. dysocjuję kanapę i winogrono w miseczce, którym zajadają się dwa małe makaki. asocjuję drzwi i schody. w drodze na siłownię dysocjuję kłucie chłodnego powietrza w płucach. w klubie asocjuję worki, czajniki, taśmy i sztangi. dysocjuję mdlenie, rzyganie i fakt, że koleżanka obok robi dwa razy więcej burpees niż ja.
asocjuję, że jeżeli się wezmę w garść, zdążę może dać buziaka na dobranoc goblinom.
zdążylem.
asocjuję zasypiające szczęście i miłość i wychodzę na paluszkach z pokoju.
asocjuję Chamonix.
wtorek, 21 października 2014
3 pytania do Roba Krara
<for English see below>
1. W górach znajduję...
...spokój i wyzwania.
2. Biegam dystanse ultra ponieważ...
...wymagają zachowania delikatnej równowagi pomiędzy cierpliwością, pewnością siebie i rywalizacją. To świetna przygoda, zarówno podczas treningu, jak i na zawodach.
3. Jeżeli w górach miałoby się spełnić jedno z moich marzeń, byłoby to...
...porzucenie świata, na długi czas, dla podróżowania i trenowania w niesamowitej scenerii Alp, biegając od schronu do schronu.
In today's Q&A we talk to Rob Krar, who won this year both Leadville 100 and Western States 100, two of the most prestigious and competitive U.S. 100-milers.
W kolejnym odcinku naszej serii na 3 (wciąż te same) pytania odpowiada Rob Krar. Rob wygrał w tym roku zarowno Leadville 100, rozsławione przez Chrisa McDougalla na łamach Urodzonych biegaczy, jak i Western States 100, czyli chyba najważniejszy z amerykańskich biegów 100-milowych.
Zdjęcia z archiwum Roba oraz dzięki uprzejmości wspaniałych fotografów:
Matta Trappe, Glenna Tachiyamy oraz Luisa Escobara.
Gorąco zachęcam do tego, by odwiedzić ich strony oraz fanpage na facebooku, zdjęcia są naprawdę niesamowite.
fot. Matt Trappe
1. W górach znajduję...
...spokój i wyzwania.
fot. Luis Escobar
2. Biegam dystanse ultra ponieważ...
...wymagają zachowania delikatnej równowagi pomiędzy cierpliwością, pewnością siebie i rywalizacją. To świetna przygoda, zarówno podczas treningu, jak i na zawodach.
fot. Glenn Tachiyama
3. Jeżeli w górach miałoby się spełnić jedno z moich marzeń, byłoby to...
...porzucenie świata, na długi czas, dla podróżowania i trenowania w niesamowitej scenerii Alp, biegając od schronu do schronu.
fot. Matt Trappe
1. In the mountains I find... peace and adventure.
2. I run ultra distances because... the ultra distance
requires a delicate balance between patience, confidence and competing. It’s a
journey, both in training and racing.
3. If I were to have one of my dreams fulfilled in the
mountains, it would be... to disconnect for an extended period of time,
travelling and training along the incredible mountain hut system within the
Alps.
niedziela, 5 października 2014
Bieg 7 Dolin - relacja
…i znowu dzwoni budzik
w środku nocy…
Wstaję po cichu i kieruję swe kroki do kuchni, gdzie leżą
rzeczy uszykowane na bieg. Za mną na paluszkach przemyka Ania, która za godzinę
po raz pierwszy ruszy nocą na szlak. Dzieciaki śpią w łózkach, zmęczone 10-godzinną
podróżą samochodem. Może śni im się, jak mama i tata biegają po górach?
Sprawdzone ciuchy i plecak. Sprawdzone jedzenie. Wypracowana
na poprzednich biegach rutyna. Tylko buty nowe, jeszcze „niedotarte” – mam
nadzieję, że nie zawiodą. Zawiodła natomiast pamięć – w zamieszaniu przy
odbiorze pakietów zapomnieliśmy o agrafkach i teraz przyklepujemy numer
startowy przyklejony do spodni z pomocą naklejek na worki przepakowe… No cóż,
może nie odleci? A może dopiero po godzinie-dwóch?
Nerwowy wieczór sprawił, że zapomniałem nie tylko o
agrafkach. Nie wiem gdzie są przepaki i gdzie się oddaje (oddawało?) worki,
więc rezygnuję z nich w ogóle. Decyduję, że będę dojadał na punktach, a jeśli
buty jednak mnie zawiodą, Gruby Benek będzie sklepany jak Buma po Niemcu z
komisu. Z drugiej strony ominęło mnie wiele z przedstartowego stresu, jako że
te ostatnie kilka dni przed biegiem przejmowałem się bardziej pierwszą rodzinną
wyprawą w góry niż czekającymi mnie zawodami.
A jest się czym przejmować. W ciągu lata okazało się, że od
poprzedniego roku organizatorzy UTMB znowu podnieśli wymagania punktowe wobec
kwalifikantów – trzeba mieć 8 punktów, a nie 7. Myślałem, że K-B-L da mi
wymagają liczbę punktów, a tu niespodzianka: muszę ukończyć ostatni bieg
sezonu. No dobrze.
Ania przypomina mi kilkakrotnie, żebym nie szalał, tylko
biegł na ukończenie. Przyjdzie jeszcze czas na ściganie. Wiem, że ma rację i
powinienem tak postąpić, nie jest to jednak łatwe. Poprzednie biegi nie poszły
tak, jak sobie to wyobrażałem i chciałbym chociaż raz w roku dać czadu.
„Zobaczymy jak będzie” – myślę sobie, uśmiechając się do Ani.
Widzę, że jest zdenerwowana. Czy poradzi sobie z bieganiem w
terenie, z błotem, przewyższeniami? Czy da radę biec z czołówką po raz pierwszy
w życiu? Czy sprosta kilku godzinom wysiłku – nigdy nie biegła więcej niż 3
godziny…
Do kuchni wkracza zaspany tata, który sam zaproponował, że
wstanie w nocy i zawiezie nas na start. Kochany! Czas się zbierać. Na krynicki
deptak docieramy na 3 minuty przed startem. Nie ma mowy o rozgrzewce, rozmowie,
ostatnich radach. Krótki buziak na drogę i już przepycham się przez tłum
biegaczy, starając się zająć miejsce bliżej bramy startowej. Ledwo zdążyłem
odpalić Ambita i pomodlić się, już się zaczęło.
Szybko. No cóż, muszę się uwijać. Krzysiek radził, żebym
postarał się nie utknąć w tłumie, bo potem stanę w korku na pierwszym zbiegu.
Krótki kawałeczek asfaltu i już jesteśmy na szlaku. Bieg 7 Dolin nie ma
kilkukilometrowej rozbiegówki asfaltem, na której wąż zawodników mógłby
odpowiednio rozciągnąć się i schudnąć, dając biegaczom odpowiednią ilość
miejsca. Na pierwszym podejściu jest gorąco, w przenośni i dosłownie. Ludzie
przepychają się, w milczeniu torują sobie drogę. Ustępuję grzecznie. Zdejmuję
wiatrówkę i koszulkę z długim rękawem – niepotrzebnie zabrałem tę ostatnią,
jest o wiele cieplej, niż mi się wydawało. Cały bieg spędzę jednak w krótkim
rękawku.
Idę pod Jaworzynę i dziwię się niepomiernie. Po pierwsze, to
nie szlak, to jakaś autostrada, Za szeroko, za równo, za płasko. Po drugie,
wciąż wyprzedzają mnie ludzie. Tłumaczę sobie, że to biegacze na 33 i 66 km. W
przeciwnym razie, jak tak dalej pójdzie, skończę bieg na szarym końcu.
Dziwię się także na to, co słyszę i widzę. Co chwilę ktoś
utyskuje, że ciężko. Na zbiegu narzekają na błoto. Jakie błoto, szlak jest
prawie zupełnie suchy! Przy stacji narciarskiej na Jaworzynie myślę sobie: „to
już?”. Niemożliwe, tak łatwo poszło? A jednak, przed nami zbieg. Biegnę lekko,
spokojnie, luźno. Pozwalam się wyprzedzać, staram się nie tracić sił.
Mimo, że pod względem fizycznym czuję się nadzwyczaj dobrze,
psychicznie nie jest tak wesoło. Nie chce mi się biec, jestem zmęczony nocą,
zbyt licznym towarzystwem i sam nie wiem czym jeszcze. Zwykle na tym etapie
biegu kipię energią i humorem, tym razem tego ostatniego mi brakuje. Byle do
świtu, powtarzam sobie w myślach.
W końcu nadchodzi dzień, który wita biegaczy przy schronisku
na Hali Łabowskiej. Nie potrafię się cieszyć widokiem. Wpatruję się z niemym
zdumieniem w sterty plastikowych kubków porozrzucanych dookoła. Wszędzie
śmieci. Nawet kilkadziesiąt metrów za schroniskiem: na szlaku leżą zużyte
kubki, opakowania po żelach i batonach, nawet półlitrowe butelki wody rozdawane
na punktach. Niewiarygodne i smutne. Staram się za dużo nie myśleć, bo nie
lubię źle myśleć o innych.
Myślę o Ani. Jak jej tam idzie? Czy buty dają radę? Czy nie
zgubiła numeru? Wyciągam telefon, żeby napisać jej jakiegoś motywującego smsa,
a tam wiadomość:
„20 km. moc!”
Dalej biegnę z uśmiechem.
Troszkę błota przed Rytrem wprowadza mnie w jeszcze lepszy
nastrój, kilka uślizgów podnosi poziom adrenaliny. Na asfalcie biegnę przez
kilka chwil z kolegą, z którym będę się mijał na trasie przez kolejnych ładnych
kilka godzin. Dużo tego asfaltu, chcę już ten punkt! W butach mam sporo piachu,
coś tam przeszkadza, muszę je na chwilę zdjąć. Poprawiany niezliczoną liczbę
razy numer prawie zupełnie odpadł od spodenek. W głowie już mam plan, jak
rozwiązać ten problem. Patrzę na zegarek i konfrontuję czas z rozpiską. Jest
dobrze!
Rytro.
Wypijam na miejscu pół litra Muszynianki i decyduję się nie
uzupełniać wody w bukłaku, mam jej jeszcze sporo. Zjadam kabanosa i zdejmuję
buty. Coś już tam lekko pobolewa, ale tylko otrzepuję skarpety z piachu i trawy
i zakładam buty, mocniej je sznurując. Numer startowy mocuję do plecaka,
wykorzystując sznurki przy zamkach błyskawicznych na kieszonkach z tyłu. Pasuje
idealnie! Super, problem z głowy.
Pytam wolontariuszy gdzie jest następny punkt. Nie wiedzą.
Aha. No trudno, jakoś sobie poradzę.
Po jakimś kwadransie szutrowej drogi trasa zbacza na ścieżkę
wiodącą stromo w górę, ku Radziejowej. Wyszło słońce i zaczęło grzać. Chce mi
się pić tym bardziej, że słony kabanos wzmógł pragnienie. Ciężko. Stromo.
Wyprzedzają mnie. Tempo mocno spada. Zaczynam oszczędzać wodę.
Kolejna godzina czy dwie mijają nie wiadomo kiedy. Nie
pamiętam obrazów ani wrażeń. Jest nijako. Nie chce mi się jeść ani biec. Pić –
owszem, ale niekoniecznie gazowanej Muszynianki… No nic, nie ogarnąłem
przepaków, więc jestem skazany na to, co nam przygotowali organizatorzy.
Nadzieję na odbudowanie nastroju i sił wiążę z punktem przy
schronisku na Przehybie. Piję dużo i uzupełniam bukłak do pełna. Rozciągam się
lekko i idę dalej. Wzdycham ciężko spojrzawszy na rozpiskę międzyczasów - mam
niezłą obsuwę. To jednak dopiero pierwsza połowa biegu i nie ma co się
przejmować. Staram się podzielić dystans pozostały do Piwnicznej na kilka
mniejszych etapów. Na Radziejową. Na Eliaszówkę. Do Piwnicznej.
Zadanie na pierwszy etap: zatrzymać dalszy spadek tempa.
Staram się maszerować energicznej. Wielką dawkę mocy dają mi smsy od Szymona. No
i ten od Ani:
„5:20 meta. Ale zabawa!”
Wow. Odpisuję wyrażając mój zachwyt w prostych
niecenzuralnych słowach i chwalę się kolegom dookoła.
I znowu godzina czy
dwie, jak to się mówi, „bez historii”. Tempo słabe, słabo też z jedzeniem.
Pełznę w trybie oszczędzania energii.
Ożywiam się na zejściu do Piwnicznej. Trasa prowadzi górskim
grzbietem, po obu stronach którego rozciągają się piękne panoramy. Pogoda
dopisuje, widoczność również, dzięki czemu mogę podziwiać pasma gór na
kolejnych planach. Droga biegnie między gospodarstwami: tu starsza Pani siedzi
na ganku, tam gospodarz stoi przy płocie i pozdrawia biegaczy. Cudowny sielski
obrazek. Tu czas płynie inaczej…
W Piwnicznej trzeba przejść przez ulicę, żeby dotrzeć do
punktu odżywczego. Straż graniczna zatrzymuje ruch, żebyśmy mogli przedostać
się na drugą stronę. Pokazują którędy mamy biec, uśmiechają się, dodają otuchy.
Jestem im bardzo wdzięczny za te gesty przyjaźni. W takich sytuacjach zawsze
proszę Pana Boga, by błogosławił tym dobrym ludziom, żeby pomógł im rozwiązać
jakiś problem, dał dobry humor…
Na punkcie – szpital polowy. Ci, którzy tu mają metę, leżą i
całym sobą manifestują niechęć do jakiegokolwiek ruchu. Inni, którzy muszą iść
dalej, mają nietęgie miny. Ciężko im się zebrać do biegu. Wiem, że każda minuta
spędzona na przepaku potęguje to uczucie, dlatego proszę młodych ludzi, którzy
siedzą koło mnie, by pomogli mi napełnić bukłak, piję i ruszam dalej.
Wchodzę na chwilę na facebooka, żeby napisać do przyjaciół,
że wyszedłem z Piwnicznej. Widzę wiadomość od Roba Krara:
„Co tam?” – pewnie odpisał na to, jak go zagadałem… ładne
kilka dni temu.
Odpisuję: „Stary, właśnie biegnę na 100 km”
I czytam w odpowiedzi: „To fajnie. Odłoż ten telefon, dupa w
troki i napieraj!”
No cóż, skoro Rob każe, Kuba musi.
A nie jest wcale łatwo…
Bardzo ostre podejście drogą, w pełnym słońcu, potem
kamienisty zbieg. Na dole niewesoło, bo przed nami widać kolejny grzbiet na
który musimy się wspiąć. Drogę widać świetnie, ponieważ prawie nic jej nie
osłania. „Napieraj!” słyszę Roba w głowie.
Nie jest łatwo. Mijam kolejnych uczestników, którzy
zatrzymują się, ugotowani. Każdy krok oznacza hektolitry potu i falę gorąca
zalewająca ciało i umysł. Wielu się poddaje. Zalegają w rowie, krzaczorach,
leżą i dyszą. Dzwonią do bliskich i łamiącym głosem przekazują im złe wieści.
Schodzą do Piwnicznej. To droga śmierci.
Staram się nie patrzeć, nie słuchać i nie myśleć o niczym
więcej niż o kolejnym kroku. Noga za nogą, metr po metrze wdrapuję się na
stromiznę. Przeliczam po raz kolejny międzyczasy i wychodzi mi na to, że będę
walczył o to, by zmieścić się w limicie czasu. Cholera. Nie ma mowy o biegu,
wszystko w środku mi się trzęsie, jakby poluzowały się śruby, również w mózgu,
bo jestem otępiały i zniechęcony.
Modlę się.
Panie Boże, zabierz to słońce. Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario,
Aniele Boży… Żelazny zestaw towarzyszący mi od 30 lat. Musi zadziałać.
Kwadrans później pierwsza kropla uderza mnie w twarz. Po
kilku minutach pada na całego. Chłodny deszcz przywraca mi jasność umysłu.
Dzwonię do Ani i proszę, żeby sprawdziła, czy przed metą jest jeszcze jakieś
miejsce, gdzie trasę biegu przecina asfaltowa droga i można tam dojechać. Po
chwili Ania oddzwania: Wierchomla! Proszę, by tata przywiózł mi dwa litry coli.
Nie, nie proszę, błagam.
Tata mówi, że postara się zdążyć. Idę popychany nadzieją na
ratunek. Schodzę do Wierchomli i wlokę się noga za nogą asfaltówką, obracając
głowę za każdym razem, gdy słyszę za plecami warkot silnika. Wreszcie są. Ania
z tatą! Kilka słów, nieważne jakich. Jest w nich troska, niepokój, miłość. Litr
w rękę, litr do plecaka. Do mety.
Pierwszy litr obalam jeszcze przed wyciągiem. W międzyczasie
mijam punkt kontrolny, na którym kilkadziesiąt osób odpoczywa w najlepsze. Na
co wyczekacie?! Wstawać i biec!!! Z ust dobywa się ledwie szept.
Na podejściu kofeina i cukier zaczynają działać. Szykuję się
na ostry zbieg – kolega, z którym maszerowałem przed chwilą mówił, że jest
straszny, gorszy niż podejście. Okazuje się to wierutną bzdurą. Zbieg jest
łagodny, a kamienie ktoś uprzejmie stępił. Wyprzedzam. Wyprzedzam!
Potem znowu w górę. Delikatnie, szeroko, wygodnie. To nie
żaden szlak, tylko jakaś pieprzona autostrada. Wstyd nie biec. Nie biegnę,
boli, kolka. Wyciągam drugą butelkę.
Przeliczam, wciąż przeliczam, jak mały komputerek. Jak
księgowy. Ostatnia godzina zmieniła obraz rzeczy. Temperatura spadła, słońce
skryło się za chmurami. Cola zdziałała cuda. Może by tak powalczyć o 16 godzin?
Patrzę na profil trasy i przeliczam. Od Bacówki zostaje 12
km. 3 w górę i 9 w dół. Ok. Do punktu muszę opróżnić flachę i zebrać się w
garść. A potem… Mam zamiar się zniszczyć.
Tutaj też piknik. A ja nie czuję potrzeby, żeby się
zatrzymywać. Własnie wypiłem kolejny litr coli, mam jeszcze wodę w plecaku i
jedzenie, nie chce mi się pić, jeść, tylko biec. W ciągu sekundy poprawiam
lokatę o 20 miejsc.
Wpada mi do głowy pomysł. Policzę ile osób uda mi się
wyprzedzić do mety.
Zaczynam namierzanie: w zasięgu wzroku 3 kolesi, idą dość
żwawo. Nie dość. Ja napieram pod górę po 8 z hakiem. Ostro. 1, 2, 3, a potem
niedługo 4 i 5. Któryś z nich próbuje się utrzymać, bo słyszę przez chwilę
dyszenie za plecami. Tylko przez chwilę.
6, 7, 8, 9. Odliczam czas rywalami, których zostawiłem w tyle.
Z każdego wysysam energię i adrenalinę. 10! Kiedy szlak zacznie biec w dół? Nie
mogę doczekać się biegu, truchtam nerwowo na zmianę z forsownym marszem. 11,
12, 13!
I zaczyna się zbieg. 14, 15.Pumy wysuwają naostrzone pazury.
16, 17, 18, 19. Czepiają się każdego korzenia, wbijają pazury nawet w kamień.
20, 21. Chlapią błotem na wszystkie strony. 22, 23, 24, 25, 26.
Wszystko się we mnie śmieje. Nie czuję zmęczenia ani bólu.
Biegnę jak dziki, cztery z hakiem na minutę. Niektórzy z wyprzedzanych patrzą
na mnie z niedowierzaniem, inni z zazdrością, inni jeszcze - jak na debila. 27, 28, 29, 30.
Widzę przed sobą jakiegoś charta. Nie chce dać się dogonić.
Ok. 31, 32. Wymijam przebiegając przez kałuże, albo bokiem, lasem, między
drzewami. 33. Kurde, szybki jest. Jak na górską setkę, rzecz jasna. 34, 35.
Jest mój, już siedze na jego plecach. Kilka głębszych oddechów i rura. 36.
Niech to się nie kończy. Niech za każdym zakrętem będzie
przynajmniej jeszcze jeden. 37, 38, 39, 40.
Małe zamieszanie w miejscu rozwidlenia szlaków. Taśmy prowadza w obie strony, wybieram intuicyjnie kierunek, oby okazał się dobry.
41, 42, 43, 44. Kolega przede mną krzyczy, że na pewno jest ok. Dzięki, numerze
45.
Na kilometr przed meta niespodzianka. Kilkadziesiąt
zwalonych drzew w poprzek szlaku. Grrrr…
trzeba przez nie przejść. W oddali słychać odgłosy mety. 46. Wreszcie
mogę znowu biec, więc pędzę jak wiatr. 47.
Nagle szlak się urywa i jestem w Krynicy. „300 metrów” –
krzyczą. Kto? Nie mam pojęcia. Widzę tylko 3 biegaczy przede mną, falangą
zasłaniających metę. Kątem oka zauważam tatę, wydaję jakiś ryk w jego kierunku
i przestaję oddychać. 48, 49, 50.
Sprint deptakiem. Meta.
Siadam na bruku i śmieję się jak głupi do sera. To była
najpiękniejsza godzina w górach w całym moim życiu.
wtorek, 23 września 2014
3 pytania do... Piotrka Hercoga
Ma góry za progiem domu. Zajął najwyższe w historii startów Polaków, 15. miejsce na UTMB. W wyścigu dookoła Mount Fuji wspiął się do pierwszej dziesiątki. Sukcesy w Polsce trudno zliczyć.
...spokój, energię, cel.
Cieszę się, że zgodził się odpowiedzieć na moje pytania. Szkoda, że rozmowa nie odbyła się przy piwie w Pasterce, gdzie wraz z zasięgiem telefonów znikają wszystkie troski...
Piotrek Hercog
1. W górach znajduję...
...spokój, energię, cel.
2. Biegam dystanse ultra, bo...
...zawsze lubiłem sporty wytrzymałościowe. Uczą przezwyciężania
własnych słabości. Dają świetny kontakt z naturą i jej pięknem.
3. Jeżeli w górach miałoby się spełnić jedno z moich marzeń, byłoby to...
poniedziałek, 15 września 2014
3 pytania do... Gediminas Grinius / 3 questions to...
/English below/
Cześć!
Cześć!
Zaczynam nowy cykl wpisów na blogu. Będę zadawał te same 3 pytania górskim ultrasom.
Od kiedy interesuję się bieganiem w górach, bardzo ciekawi mnie to, co myślą i czują najlepsi, bardziej nawet niż ich wyniki. Moje pytania... tak naprawdę to nie są nawet pytania, a jedynie zalążki myśli skierowane ku górom.
To zaszczyt, że na początek mogę przedstawić odpowiedzi Gediminasa Griniusa, Litwina (ale w sercu w połowie Polaka) mieszkającego w Szczecinie), 3. zawodnika na mecie tegorocznego Lavaredo Ultra trail i 5. na UTMB.
I am starting a new column. I ask ultrarunners the same three questions. Since I got interested in trail running, I have always been curious what do the best runners think and feel. This is even more interesting than their results and races. My questions... well, they are not questions actually, more of origins to some thoughts, born in the mountains.
It is a great honor to begin the column with the answers of Gediminas Grinius, a Lithuanian (yet half-Polish at heart) who lives in Szczecin, and who 3rd at this year's Lavaredo Ultra Trail and 5th at UTMB.
I am starting a new column. I ask ultrarunners the same three questions. Since I got interested in trail running, I have always been curious what do the best runners think and feel. This is even more interesting than their results and races. My questions... well, they are not questions actually, more of origins to some thoughts, born in the mountains.
It is a great honor to begin the column with the answers of Gediminas Grinius, a Lithuanian (yet half-Polish at heart) who lives in Szczecin, and who 3rd at this year's Lavaredo Ultra Trail and 5th at UTMB.
1. W górach znajduję...
...siebie samego, tego prawdziwego, bez maski.
2. Biegam dystanse ultra, bo...
...to rodzaj medytacji i relaksacji.
3. Jeżeli w górach miałoby się spełnić jedno z moich marzeń, byłoby to...
...zamieszkać tam z Gintare i dzieciakami oraz uczyć ich tego, co się naprawdę liczy w życiu, prawdziwego świata.
1. In the mountains I find...
...myself, the real one, without any mask.
2. I run ultra distances because...
...it is a form of meditation/relaxation.
3. If I were to have one of my dreams fulfilled in the mountains, it would be...
...living in the mountains with Gintare and kids, teaching them about the world that really matters.
1. In the mountains I find...
...myself, the real one, without any mask.
2. I run ultra distances because...
...it is a form of meditation/relaxation.
3. If I were to have one of my dreams fulfilled in the mountains, it would be...
...living in the mountains with Gintare and kids, teaching them about the world that really matters.
sobota, 13 września 2014
Qba - zając
Prowadzenie medalisty mistrzostw świata i rekordzisty Polski na 800 m Pawła Czapiewskiego po życiówkę - bezcenne...
Brawo Czapi!!!
P.S. No dobra, jechałem rowerem.....
Brawo Czapi!!!
P.S. No dobra, jechałem rowerem.....
środa, 10 września 2014
10 punktów
3 miesiące, 4 biegi, 372 km napierania, 15100 m pod górę. 10
punktów do UTMB.
3 months, 4 races, 372k of distance, 15100m of vertical gain. 10 UTMB points.
fot. Piotr Bartkowiak
[English below]
Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w realizacji tego
wyzwania. W szczególności dziękuję Szymonowi Bujalskiemu za zaufanie, wspólny Bieg
Rzeźnika i zagorzałe kibicowanie podczas kolejnych wyścigów; Bartkowi Mejsnerowi
za przyjaźń, wsparcie i wszystkie rozmowy; wreszcie mojej ukochanej żonie Ani Krause i całej mojej
rodzinie za wiarę, nadzieję i miłość.
Dziękuję za wyjątkowe chwile podczas każdego z biegów: za Połoninę Caryńską razem z Domi na Rzeźniku, świt w Górach Bardzkich razem z
Michałem Matlągiem podczas biegu K-B-L; wspólne nerwy przed Chudym Wawrzyńcem z Moniką Bilnik; i wreszcie te kilka słów od
taty w Wierchomli na trasie Biegu 7 Dolin.
Dziękuję także moim partnerom: bieganie.pl, The North Face
oraz Julbo.
Dziękuję wszystkim przyjaciołom za wszelkiego rodzaju
wsparcie.
Dziękuję Timmy'emu Olsonowi i Robowi Krarowi za inspirację i przykład jak górskie ultra kształtuje charakter.
Wreszcie dziękuję Panu Bogu, który stworzył góry i pozwolił
mi po nich biegać.
Thanks to everyone who helped me to accomplish this challenge. Special thanks to Szymon Bujalski for his trust, company at Bieg Rzeźnika and fierce support during the other races; to Bartek Mejsner for his friendship, support and all those conversations; last but not least, to my beautiful wife Ania Krause and my whole family for their faith, hope and love.
Thanks for exceptional moments in each of the races: running together with Domi at Połonina Caryńska during Bieg Rzeźnika; dawn at Góry Bardzkie during K-B-L race with Michał Matląg; freaking out together with Monika Bilnik before the start of Chudy Wawrzyniec; these couple of words from my dad in Wierchomla, during Bieg 7 Dolin.
Thanks to my partners: bieganie.pl, the North Face and Julbo.
Thanks to all my friends for every kind of support.
Thanks to Timmy Olson and Rob Krar, for the inspiration and the example of how trail ultrarunning shapes one's character.
Thanks to God who created the mountains and allowed me to run in them.
środa, 3 września 2014
TNF Ultra Trail w obiektywie
Cześć!
W miniony weekend wybrałem się z Michałem - fotografem/filmowcem - na rekonesans kilku miejsc w Poznaniu i okolicach, które mogłyby posłużyć za tło do powstającego filmu.
Minie jeszcze sporo czasu zanim będę mógł się podzielić efektami naszej pracy, ale już teraz chciałbym pokazać wam pierwsze jej rezultaty.
Autorem wszystkich materiałów jest Michał Bartkowiak.
Nie ukrywam, że nie mogę się doczekać kolejnych zdjęć! Na koniec zapraszam do obejrzenia króciutkiego filmiku. Niestety podczas przesyłania na yt jakość spadła, ale "klimat" można poczuć. Czy ktoś zgadnie, gdzie został nakręcony? Może nawet znajdzie się jakaś nagroda...
Szczęśliwych szlaków!
poniedziałek, 1 września 2014
Post gościnny + zapowiedź relacji
Dzisiaj gościem na blogu jest moja własna żona Ania ;) która napisze kilka zdań o swoich butach trailowych. W domu panuje atmosfera niecierpliwości, ekscytacji... zeby nie powiedziec histerii. Do Biegu 7 Dolin zostało zaledwie 5 dni... Nic dziwnego, że mamy na głowie sprzęt, rozkład podróży, zaprowiantowanie, przebiegi trasy...
Moja relacja z Chudego Wawrzyńca ukaże się w nietypowej formie, o której jeszcze nic nie mogę powiedzieć, chociaż bardzo bym chciał... Na razie jedynie krótka zajawka:
Moja relacja z Chudego Wawrzyńca ukaże się w nietypowej formie, o której jeszcze nic nie mogę powiedzieć, chociaż bardzo bym chciał... Na razie jedynie krótka zajawka:
17:00
Ostatnie kilometry. Pada bateria w zegarku. Kończy mi się
jedzenie i picie. Wszystko się kończy… Ból i wysiłek również. Czekam na zakręt
w lewo, który sprowadzi mnie ze szlaku na ostatnie dwa kilometry do Ujsołów.
Uwielbiam ten fragment poprowadzony leśną ścieżką przez krzaczory, a potem
przecinką przez łąkę pośród traw do pasa. Na krótką chwilę przed zakrętem
słyszę głosy za plecami – no cóż, inni zachowali więcej sił na zbiegi. Nagle coś
we mnie pęka. Jakiś chochlik przecina srebrnymi nożyczkami połączenie nerwowe w
mózgu i kompletnie mi odbija. „A takiego wała!” – krzyczy w mojej głowie.
Puszczam się w dół ścieżki na złamanie karku. Nie dam się
dogonić, o nie! Ból znika, zmęczenie odchodzi. Jest zew natury, zwierzęcy
instynkt. Uciec! Biec, żeby przetrwać. Szybciej!
Wpadam na pola, łąki, mknę jak szalony. Nie dbam o
nierówności, które wykręcają moje kostki tak, że stawy aż trzeszczą, naprężone
do granic możliwości. W dole widzę pierwsze zabudowania miasteczka i dwóch
chłopaków z obsługi biegu. Klaszczą i krzyczą – to na moją cześć! Szybciej!
A teraz już oddaję głos Ani:
- Pamiętasz, jak mówiłaś, że chcesz ze mną biegać w górach?
W myślach szukam wspomnienia, w którym nierozważnie mogłam wypowiedzieć takie
słowa... Zapewne był to grzecznościowy zwrot po powrocie Kuby z któregoś
górskiego ultra. Coś w stylu: „Ale Ci zazdroszczę. Może kiedyś z Tobą
wystartuję?”
- Yyyy, noooo. I co?
- No to będziesz miała okazję. Zapisałem nas na start w Krynicy.
- Yyyy, noooo. I co?
- No to będziesz miała okazję. Zapisałem nas na start w Krynicy.
W ten sposób, tym jednym zdaniem, mój mąż rozpoczął moją biegową przygodę z górami.
Wyciagam z szafy swoje buty biegowe i jak na prawdziwą
kobietę przystało, stwierdzam, że nie mam co na siebie włożyć. Kilka par, od
tradycyjnych żelazek po lekkie, bez jakiejkolwiek amortyzacji. Nic, co sprawdziłoby
się na górskim szlaku.
Prawdziwa miłość rozumie się bez słów i po kilku tygodniach
na moim biurku pojawiła się tajemnicza przesyłka: nowiutkie, fioletowe Inov8
Trailroc 246. Buty, w których, dzięki uprzejmości sklepu napieraj.pl oraz firmy Inov8, pobiegnę w Biegu Górskim na dystansie 36 km.
Kilka treningów w terenie i pierwszy ostry test przed
Krynicą – Pierwsza Wieczorna Marcelińska Dycha z zamiarem poprawienia
życiówki. Trasa leśna, nierówna,
miejscami piaszczysta, ale płaska. Jestem przyzwyczajona raczej do lekkich
butów, a mino to, w Inov8 biegło mi się wyśmienicie. Pierwsze wrażenia bardzo
pozytywne. Zapewniły doskonałą ochronę przed kamieniami i korzeniami i
jednocześnie świetnie wspierały w głębszym piachu. Okazały się wystarczająco
elastyczne, by stopa mogła swobodnie pracować, nie walcząc ze sztywnością buta.
W sensie dosłownym, Inov8 pomogły mi osiagnąć zamierzony cel i poprawic
życiówkę o kilka minut. Kiedy rywale obiegali błoto poboczem, ja wyprzedzałam
ich środkiem ścieżki. Ani jednego poślizgu J
Misja zakończona sukcesem!
Na mecie przyjaciółka komentuje swój bieg:
- O rany, ale mam brudne buty.
Ja spoglądam na moje i ze zdziwieniem stwierdzam, że trasa nie pozostawiła na nich najmniejszego śladu. Nie były nawet zakurzone. A trzeba przyznać, że jak na buty trailowe, większe i grubsze od takich tradycyjnych, wyglądają naprawdę dobrze i zgrabnie. I są w przepięknym, fioletowym kolorze.
Na mecie przyjaciółka komentuje swój bieg:
- O rany, ale mam brudne buty.
Ja spoglądam na moje i ze zdziwieniem stwierdzam, że trasa nie pozostawiła na nich najmniejszego śladu. Nie były nawet zakurzone. A trzeba przyznać, że jak na buty trailowe, większe i grubsze od takich tradycyjnych, wyglądają naprawdę dobrze i zgrabnie. I są w przepięknym, fioletowym kolorze.
A teraz czekają na swój górski debiut. Już w najbliższą
sobotę.
czwartek, 14 sierpnia 2014
Recenzja koszulki TNF Voltage Crew
Recenzja koszulki The North Face Voltage Crew
Wśród najróżniejszego sprzętu zalegającego w szafach
biegaczy najwięcej jest chyba koszulek. Często pojawiają się w pakietach
startowych na zawodach, są dobrym pomysłem na prezent… Każdy ma jednak swoją
ulubioną. Moją jest Voltage Crew od TNF.
Wydawać by się mogło, że nie ma sensu pisać o koszulkach.
Wszystkie są wykonane z oddychającego materiału, wszystkie mają rękawki i
dziurę na głowę J O
czym tu pisać? Przecież prawie się od siebie nie różnią, prawda?
Prawda. No, prawie. Jednakże – jak uczą nas reklamy – prawie
robi ogromną różnicę.
I właśnie przez pryzmat niektórych innych koszulek postaram
się opisać tę konkretną.
Nie wstanę, tak będę leżał!
Koszulki różnie leżą. Mam kilka koszulek uznanych firm,
które sprawiają bardzo dobre wrażenie… póki się ich nie założy. Mimo, że ich
wygląd tego nie zdradza, przesuwają się, ciągną, piją pod pachami… Są źle
uszyte. W niektórych rękaw jest za krótki i obciera pachy. W innych materiału jest
za dużo i mimo pozornie dobrze dobranego rozmiaru koszulka nieznośnie się
przesuwa, przekręca, jednym słowem: przeszkadza. Koszulka TNF leży bardzo
dobrze.
Ploty-sploty.
Mimo użycia takich samych bądź bardzo podobnych materiałów,
koszulki miewają przeróżne właściwości termiczne. Jedne grzeją, drugie są super
przewiewne; jedne leją się w rękach niczym jedwab, inne sa jak szorstkie
płótno. Ja lubię miękkie koszulki o luźnym splocie – o dużych oczkach. Dzięki
temu zwiększa się przewiewność, przyspiesza schnięcie a dotyk materiału jest
przyjemniejszy. Voltage Crew spełnia ten wymóg.
Zarządzanie wilgocią.
Koszulka techniczna, funkcyjna, sportowa – zwał jak zwał –
ma za zadanie przede wszystkim odprowadzać wilgoć, która pojawia się na skórze
na skutek naturalnego mechanizmu chłodzenia ciała podczas wysiłku – pocenia.
Pot wnika w materiał odzieży i od właściwości tego materiału zależy, czy
będziemy biegli w mokrej szmacie czy w komfortowych warunkach. Voltage Crew
szybko oddaje wilgoć na zewnątrz i szybko schnie po praniu. Dla porównania – niektóre
spośrod moich koszulek „technicznych” mają tę niewątpliwie „techniczną” cechę,
że wodę trzymają lepiej niż bawełna.
Zapachy spod pachy.
Może to kogoś zniesmaczy, ale rzadko piorę ciuchy biegowe po
jednym treningu (no chyba, że jest to mocna wyrypa w lesie, piachu, błocie
itp.). Niekóre koszulki (i nie tylko zresztą) mają to do siebie, że już po
godzinie treningu można by w nich wygrywać konkurs na Miss/Mistera Broni
Biologicznej. TNF nie śmierdzi po pierwszym użyciu. Po drugim też nie.
Starcie na tarcie.
Dobra koszulka nie może obcierać. Voltage Crew jest dobrze
zaprojektowana i właściwie uszyta z wykorzystaniem płaskich szwów. Nigdy nie
miałem w niej żadnych problemów z otarciami, poza jednym wypadkiem, o którym
niżej…
Ostateczne starcie.
Ostatecznym testem każdej koszulki jest bieg w chłodzie,
deszczu i wietrze. Jeżeli przemoczona koszulka przy silnym, zimnym wietrze nie
otrze sutków do krwi, jest doskonała. Tego testu jednak żadna moja koszulka
dotąd nie przeszła. TNF również nie J
Podsumowanie
The North Face Voltage Crew to bardzo dobra koszulka! I
tyle.
wtorek, 12 sierpnia 2014
Chudy Wawrzyniec - fotorelacja
Szczegółowy opis moich peregrynacji po Beskidzie Żywieckim jeszcze powstaje, tymczasem kilka zdjęc na zachętę. Dziękuję Fotomaraton.pl!
niedziela, 10 sierpnia 2014
Relacja z biegu K-B-L
Jak do tej pory, wszystkie wydarzenia roku 2014 rozgrywają
się w cieniu Mont Blanc… Marzenie o przyszłorocznym starcie w UMTB jest podobne
do Mont Blanc’a widzianego z Chamonix – z jednej strony bliskie, namacalne,
realne, ale z drugiej – przez to, że wyzwanie jest ogromne – odległe i skryte w
chmurach.
Nie potrafiłbym stojąc u stóp najwyższej góry w Alpach
wyobrazić sobie siebie na jej szczycie. Mój umysł potrzebowałby podzielić trasę
na etapy, dość krótkie, by móc każdy z nich objąć i pozwolić ciału urzeczywistnić
dany fragment marzenia. Podobnie czas dzielący mnie od UTMB kroję niczym chleb,
karmiąc się powoli, by się nie zadławić.
Kolejnym etapem był bieg K-B-L rozgywany w ramach
Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Bazą dla festiwalu był Lądek-Zdrój, z
którego Piotrek Hercog wyznaczył 240-kilometrową trasę wiodącą dookoła Kotliny
Kłodzkiej. Cała pętla to Bieg 7 Szczytów, mordercze wyzwanie, któremu w tym rou
najlepiej sprostał Paweł Dybek, w sercu Mohikanin J Pierwsza, południowa część, o
długości 130 km, to Super Trail z metą w Kudowie-Zdroju. Tam również początek
swój bierze trasa biegu K-B-L, 110 km drugiej, północnej części wielkiej pętli.
Bardzo lubię Kotlinę Kłodzką. W mojej pamięci pozostają żywe
wspomnienia ze szkolnej wycieczki w Gory Stołowe oraz z harcerskich (a w moim
przypadku raczej zuszych) wypadów z rodzicami do Kletna u stóp Śnieżnika.
Z Poznania do Lądka jechałem w miłym
towarzystwie poznańskich „maniaców”: Izy, Marka i Michała. Po drodze opowiadali
o swoich biegach, budząc we mnie podziw dla ich dokonań – mają niesamowitą
kolekcję startów! Pod wieczór dotarliśmy na miejsce. Jako że miałem osobną
kwaterę, cały wieczór spędziłem na skrupulatnym przygotowaniu ekwipunku na
bieg: tu plecak, ten batonik do tej kieszonki, ten do tamtej… Nie, oba do tej,
a do tamtej co innego. Wybrałem ciuchy na bieg, zdecydowałem, które buty założę
i co wyślę w worku na przepak w Bardzie.
W tle grał telewizor, którym stacje prześcigały się w
relacjach z katastrofy samolotu na Ukrainie. Tak blisko i tak daleko… Nie
potrafię zrozumieć jak patriotyzm, walka o wolność, miłość do ojcowizny i tym
podobne wartości znajdują ujście w postaci przemocy skierowanej przeciwko
drugiemu człowiekowi, aż do momentu, w którym zapada decyzja o pozbawieniu go
życia. Osoby niewierzące uznają ten fragment za bełkot, ale ja mocno wierzę i
każdy bieg traktuję jak modlitwę. Wybieram intencję i ofiaruję cały trud, ból i
zmęczenie dla tej intencji. W czwartek wieczorem wiedziałem już, dla kogo
pobiegnę następnego dnia.
Leżąc na łóżku przeczytałem jeszcze
kilka fragmentów z książki Kiliana, ale żaden nie utkwił mi w pamięci. Lektura
wprowadziła mnie jednak w adwentowy nastrój radosnego oczekiwania mieszającego
się z niepokojem. Pierwsza stówa. Pierwsza stówa po górach. Pierwsza stówa po
górach i cała noc biegu… Zasnąłem.
Następnego dnia rano uświadomiłem sobie, że skoro wziąłem
nocleg tylko na jedną noc, to nie mam co zrobić z plecakiem na czas biegu, nie
mam się też gdzie się po nim umyć… Z pomocą przyszli Iza i Marek, za co im
jeszcze raz serdecznie dziękuję. Po odebraniu parkietu spędziłem kilka chwil w
sporej poznańskiej grupie przy „słodkim”, tzn. ciastku. Kiedy większość udała
się na przedbiegowy relaks do swoich kwater,
wyszło na jaw, że muszę przeczekać te kilka godzin do startu gdzieś na
ławce w parku. Po raz kolejny tego dnia z pomocą przyszli kochani biegowi
przyjaciele – tym razem Sławek Marszałek z rodzinką, którzy zaoferowali mi,
żebym skorzystał z miejsca w jednym z ich pokoi. Dzięki ich uprzejmości mogłem
odpocząć, ba! Zdrzemnąć się nawet… Ta dawka bezinteresownej dobroci naadowała
mnie pozytywną energią na bieg.
Wieczorny charakter startu sprawił, że było mnóstwo czasu,
żeby każdy element stroju i ekwipunku sprawdzić, poprawić i ułożyć. Drobne
rytuały odmierzały czas do rozpoczęcia biegu.
Strzał! I od razu pierwsza różnica między KBL a Rzeźnikiem i
Chudym Wawrzyńcem. Tam na początku jest kilkukilometrowy odcinek drogą
asfaltową, na którym stawka się rozciąga, można łagodnie wprowadzić się w
klimat zawodów. Tu nie było nic z tych rzeczy. Od razu pod górę, z góry, pod
górę… Zaczął się wyścig! Przede wszystkim szalejących emocji i startowej
euforii, dlatego starałem się ze wszystkich sił zachować spokój i oszczędnie
dysponować siłami. Przeczekać pierwsze godziny jak gdyby nigdy nic.
Na drugim kilometrze coś mnie użarło. W pierwszej chwili
pomyślałem, że otarlem się kolanem o pokrzywy – ścieżka była dość wąska – ale
kiedy odruchowo sięgnąłem dłonią, poczułem między palcami COŚ. To coś ulotniło
się szybko, moje kolano za to zaczęło boleć i puchnąć. Po kilku minutach
wypełnionych (metefora) przekleństwami i złorzeczeniami w kierunku całej fauny
latającej zatrzymałem się, by sprawdzić kolano. Spróbowałem wycisnąć rankę,
żeby upewnić się, że nie ma w niej pszczelego żądła. Nie było. Pobiegłem dalej
modląc się, by ból nie narastał i żeby okazało się, że to tylko końska mucha, a
nie osa. Na szczęście nie było gorzej, tylko po prostu wciąż tak samo źle.
W takim nie do końca dobrym nastroju pokonałem podejście na
Błedne Skały, po czym w zapadających ciemnościach zacząłem zbieg do Pasterki.
Na kilometr przed punktem potknąłem się i runąłem w przydrożne krzaki.
Lądowanie było dość miękkie i szybko się podniosłem, po chwili jednak odkryłem
z nieprzyjemnym zaskoczeniem, że coś mi się stało w mały palec. Bolał. Puchnął.
Siniał. Wykrzywiał się w dziwny sposób. Przy chronisku wypiłem kubek wody i
pomacałem palec. Hmm… Bardzo dziwnie pracował w stawie. Bolał w cholerę,
zsiniał mocniej… Zsiniało zresztą pół dłoni.
Fajnie się zaczyna – pomyślałem. Zapadła noc i mrok okrył
mój wstyd oraz strach.
Atrakcje kolejnych kilometrów pozwoliły mi zapomnieć o bólu.
Najpierw podejście na Szczeliniec a potem lawirowanie w skalnym labiryncie.
Kilkadziesiąt minut fantastycznej zabawy. A potem – kilkanaście plaskich
kilometrów do Ścinawki. I właśnie tam, po około 3, może 4 godzinach biegu,
przyszedł kryzys.
Niesamowite! – pomyślałem. Biorę udział w zawodach na 110km
i mam kryzys po ledwo 30? Ścięło mnie, ogarnęło zniechęcenie, musiałem w łatwym
terenie przejśc do marszu. I tak przemaszerowalem ostatnie 4-5km do punktu. Tam
usiadłem na krzesełku i zacząłem się trząść. „Masz colę?”, spytałem kolegi
rozlewającego drinki przybywającym nocnym marom. „Tak”, padło upragnione słowo.
Po wlaniu w siebie 5 kubków coli, założeniu kurtki (i rękawiczek – pakując je
do plecaka miałem wrażenie, że robię coś absurdalnego… a jednak) i przeczekaniu
kwadransa zacząłem wracać do żywych. Ruszyłem dalej.
Spory fragment kolejnego etapu (a może cały) spędziłem w
towarzystwie Michała, z którym jechałem do Lądka. Razem było zdecydowanie
raźniej. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam zbyt wiele z tego fragmentu. Było
pod górę, z góry, trochę płasko, godziny mijały. W momentach kiedy nie
rozmawialiśmy z Michałem albo oddaliliśmy się o kilka metrów od siebie, miałem
wrażenie zatrzymania czasu i przestrzeni, jakby zasada nieoznaczoności
Heisenberga przeniosła się do makroskali – kiedy skupiałem się na czasie lub
szlaku przesuwającym się pod stopami, moje myśli rozpływały się w nocy,
świadomość uciekała niczym ciepłe powietrze ku górze, ku niebu, tam gdzie
czerń. Kiedy natomiast czyniłem wysiłki, żeby skupić myśli, wydawało mi się, że
nie biegnę, nie poruszam się, nie podróżuję przez czas i przestrzeń, ale po
prostu jestem – tyle, że poza nimi.
Gdzieś nad ranem minęła połowa dystansu i na kolejny punkt
na Przełeczy Wilcza wbiegaliśmy już w świetle dnia. Cola i kabanos – oto
bohaterowie tej nocy i poranka! Humor zdecydowanie się poprawił. Miałem za sobą
noc i 60 km. A przede mną – krótki i stosunkowo łatwy etap do Barda.
Tymczasem na punkcie – wczasy. Biegacze – nie tylko z trasy
KBL, ale też hardkorowcy zBiegu Szczytów
– próbowali odnaleźć się w rzeczywistości nowego dnia. Oj, każda minuta na
wygodnej ławce kosztowała… Im dłuższy odpocznek, tym trudniej wyruszało się w
dalszą trasę. Wiedząc o tym dobrze, starałem się nie marnować czasu i jak
najszybciej opuścić punkt kontrolny.
Na podejściu i zbiegu następującym bezpośrednio po nim
Michał wystrzelił do przodu. Zostałem sam na szlaku. Teren łagodnie wznosił się
i opadał, pozwalając biec niemal przez cały czas. Słońce uniosło swa złota kule
ponad drzewa i zaczęło oświetlać krajobraz dokoła mnie. Pola i łąki, malowane
miękkim światłem, mieniły się dzisiątkami pastelowych odcieni. Ptaki śpiewały
zachwycone tą feerią barw, jak gdyby nie widziały jej nigdy przedtem, a
przecież ten sam cudowny scenariusz powtarza się tu co dnia.
To były chwile prawdziwej teofanii (niewierzący – czytacie
ten akapit na własne ryzyko!). Stwórca objawił się w swym stworzeniu. W lekkim
powiewie, w subtelnej grze kolorów i świateł, w ptasich trelach. Ból minął,
zmęczenie odeszło, byłem lekki, szybki i szczęśliwy. To są przeżycia, które
głeboko zapadają w pamięć. Jeśli coś chciałbym w niej zatrzymać, to właśnie
byłby to właśnie ten fragment trasy między Przełęczą Wilczą a Bardem.
Początkowo myślałem, że opiszę to doświadczenie szerzej, ale to jak tańczenie o
architekturze… Trzeba przeżyć samemu.
Na przepaku w Bardzie nie spróbowałem nawet miejscowej zupy
– żałuję, na pewno była pyszna! – tylko uzupełniłem zapasy jedzenia i picia i
ruszyłem w drogę. Krzyżową. To żadna przenośnia, na biegaczy czekało mocne
podejście na Kalwarię, podczas którego mija się stacje Drogi Krzyżowej. Samo
podejście jest ciężkie i męczące, a wziąwszy pod uwagę dziesięć godzin
napierania w nogach, wymagało ode mnie włożenia sporego wysiłku.
Uwaga – znowu treści duchowo nasycone! Postanowiłem
potraktować to jak przeżycie religijne, po prostu odbyłem tę Drogę Krzyżową
myśląc o męce Chrystusa, o tym, jak bardzo On cierpiał. Jak mocno kochał ludzi
(w tym mnie…), że wziął krzyż na swoje barki. Jednocześnie prosiłem o siły dla
siebie, bym zdołał dotrzeć do mety.
Okazało się wkrótce, że siły są potrzebne. Z każdą minutą
słońce wspinało się wyżej na nieboskłon a temperatura rosła. Górki mnożyły się
ponad miarę. Kolana bolały. Ambit, wyczerpany wysiłkiem, wyłączył się. Na
Przełęczy Kłodzkiej usiadłem i – chciło by się rzec – płakałem. No cóż, dusza
pewnie łkała.
Było ciężko. Czułem się zmęczony, znużony i zniechęcony. Od
początku moje międzyczasy były gorsze, niż zakładałem i teraz wszystko to razem
złożyło się na uczucie przegranej. Wkurzał mnie upał i perspektywa
kilkugodzinnego marszu do mety, bo o bieganiu w tamtym momencie nie chciałem
nic słyszeć. Podobnie czuł się Bartek, który zaczął mocniej ale opadł z sił i
teraz razem ze mną siedział na punkcie i żłopał colę.
Postarałem się zmotywowac
go trochę licząc, że mnie samemu to pomoże.
Ruszyłem. Po kilku minutach Bartek mnie dogonił i dalej
napieraliśmy razem. Po drodze porozmawialiśmy trochę. Okazało się, że obaj mamy
małe dzieciaki i podobne marzenia o górach. Bartek rok wcześniej startował w
KBL, ale nie ukończył. Bum! Tak to bywa, że kiedy sytuacja jest patowa i nie ma
skąd czerpać energii, trzeba znaleźć jej nowe źródło, nowy sposób motywacji.
Postanowiłem sobie, że pomoge Bartkowi tym razem dotrzeć do mety. Motywowałem,
gadałem o tym i owym, starałem się podnosić na duchu i kierowac myśli na
pozytywne tory. Ta taktyka przyniosła dobre rezultaty. Po godzinie, może półtorej
wróciło nam nieco sił, próbowaliśmy trochę podbiegać, ale Bartek nie był za
bardzo w stanie biec, więc skupiliśmy się na szybkim marszu.
Obraliśmy sobie za cel złamanie osiemnastu godzin i dotarcie
do celu zanim Garmin Bartka padnie J
Na ostatnim punkcie kontrolnym – w Orłowcu – byliśmy na 35. – 36. pozycji. Ruszyliśmy
jednak z takim animuszem, że w ciągu godziny znależliśmy się w pierwszej
trzydziestce J
Potem była patelnia. Szeroka szutrowa droga w pełnym słońcu.
Czułem, jak żar pali moje uda, jak nagrzewa się czapka… Koszmar. Brak
jakiegokolwiek schronienia. A jednocześnie ulga, jakich mało, kiedy stało się
jasnym, że do mety została godzina. Wiedzieliśmy już, że się uda, że ukończymy
i to poniżej tych śmiesznych osiemnastu godzin. To nic, że Bartek nie dawał
rady zbiegać i straciliśmy kilka pozycji. Mnie samemu brakowało nie tyle sił
ile woli walki. Nie ma we mnie chęci rywalizacji, nie ma znaczenia miejsce w
klasyfikacji. Chciałem już, żeby była meta. Żeby można było usiąść. Zdjąć buty,
wykąpać się. Napić zimnej wody. Przestać liczyć kilometry i przewyższenia.
Szedłem spokojnie asfaltową droga do Lądka. Mijani ludzi,
chcąc mnie zagrzać (niefortunne słowo) do walki wołali: „teraz już tylko z
górki!”. Zaprawdę, nie mówi się takich rzeczy po 100 km komuś, kogo bolą
kolana. Uśmiechałem się jednak, wdzięczny za dobre serce. Od niektórych
słysząłem słowa podziwu i szacunku, nie czułem jednak, bym na nie zasłużył. Po
pierwsze, pobiegłem gorzej od wlasnych oczekiwań. Po drugie, dużą część
dystansu szedłem. Wciąż mam wielkie kompleksy, stawiam sobie wygórowane
wymagania i surowo myslę o sobie. Z drugiej strony, nie wydaje mi się, by moje
oczekiwania były na wyrost. Biegam ładnych kilka lat, trenuje sporo – może nie
najlepiej i nie najciężej, ale jednak. Chciałbym po prostu po plaskim i w dół truchtać a pod gorę mocno maszerować.
Czy to zbyt wiele? Tymczasem ostatnie kilka godzin było ledwie średnio
forsownym marszem…
Na ostatnich kilometrach takie oto myśli zaczęły napływać do
mojej głowy. Nie było widoków do podziwiania, nie trzeba było uwazać pod nogi
ani myśleć o kolejnych etapach… Myśli zaczęły atakować osłabiony umysł.
A potem była meta. Przyjemnie. Uśmiechy, medal… Maciek
Sokołowski starał się każdego wbiegajacego na metę wywołać z imienia i
nazwiska, to miłe. Miało się wrażenie, że każdy finiszer jest ważny.
Przynajmniej ja w to uwierzyłem. Po chwili na mecie pojawił się Bartek. Jego
towarzystwo pomogło mi bardzo przez kilka ostatnich godzin. Dziękuję.
I jeszcze jeden mily akcent, kto wie czy nie najważeniejszy.
Dowiedziwaszy się, że nie za bardzo mam dograny nocleg i transport do domu,
Piotrek pożyczył auto i przyjechał po mnie. Nie trzeba o tym rozmawiać, takie
rzeczy po prostu zapadają w serce i tam zostają. Wiele dobra spotkało mnie ze
strony ludzi przez te kilka dni, i te „sygnały dobra”, mówiąc językiem książek
z mojego dzieciństwa, były równie ważne co sam bieg.
A bieg był doskonała lekcją. Po pierwsze, po raz pierwszy
zderzyłem się ze ścianą, stawiłem czoła kryzysowi, niechciejstwu, i
przetrwałem. Straciłem godzinę, ale dalej byłem na szlaku. A kilka godzin
później miałem powtórkę z rozrywki. Po dwóch kryzysach i piętnastu godzinach
napierania poczułem napływ tych sił, o których wcześniej tylko czytałem:
Poza najdalej
wysuniętym bastionem zmęczenia i bólu odkryjemy pokłady mocy i ukojenia, o
jakie siebie samych nie podejrzewaliśmy; źródła obfite i nienapoczęte, ponieważ
nigdyśmy wcześniej się do nich nie przebili.
Taka jest prawda. To niesamowite do czego człowiek jest
zdolny, choćby sam sądził, że nie stać go już na nic więcej.
Po drugie, przekonałem się, co jest poza granicą stu
kilometrów. Odpowiedź nie mogła być inna, ale i tak pragnąłem niczym niewierny
Tomasz dotknąć tych dziur po gwoździach i samemu stwierdzić, że świat po stu
kilometrach się nie kończy, ale istnieje nadal; ba! Jest wciąż taki sam, tylko
wolniej się przesuwa.
Po trzecie, przeżyłem zachód słońca podczas biegu, noc przy
świetle czołówki i świt zapierający dech w piersiach skuteczniej niż najcięższe
interwały.
Po czwarte… Nie. Nie będę dalej wyliczał, choć kolejnych
punktów mogoby być ze dwadzieścia. Przejdę do sedna.
Po ostatnie, utwierdziłem się w przekonaniu, że góry to jest
miejsce, gdzię chcę być. Tu jest prawdziwe życie: naturalny cykl dnia i nocy,
nie oszukany przez światła ulicznych lamp, wiadomości przez 24 godziny na dobę
i takież sklepy monopolowe. To nie jest wirualne królestwo cyfrowych mediów,
tworzących własne, niefizykalne zmysły. W ciemności nocy dotyk mokrej skały
atakuje mózg milionem doznań. W biegu serce bije tak, że całe ciało rezonuje
niczym nie zagłuszane, aż włoski na przedramionach drgają w rytmie wyznaczanym
przez potężny bęben zamknięty w mojej piersi. Wszystko jest bardziej namacalne.
Uświadamiam sobie, czym jest życie: nieustannym procesem pracy miliardów
komórek; frenetycznym pulsowaniem krwi w żyłach. Nie muszę sobie zadawać pytań
egzystencjalnych, nie muszę siebie sprawdzać, jak Trent Reznor:
I hurt myself today to
see if I still feel
Zraniłem się dzisiaj,
by przekonać się, czy jeszcze czuję
Żyję, bo biegnę. Czuję wiatr we włosach, słony smak potu w
ustach, kwas w mięśniach ud.
Pamiętam, jak na studiach pisałem recenzję filmu Petera
Greenaway’a Piknik pod wiszącą skałą,
na zaliczenie historii filmu. Nigdy nie wyjaśniona tajemnica, potęga góry,
rytuał przejścia. Choć nie pamiętam treści mojej pracy zaliczeniowej, to
przypominam sobie, że po jej oddaniu czułem zmianę, jaka we mnie zaszła. Z gór
schodzimy inni, niż wchodziliśmy. Nieważne, gdzie jest start i meta oraz jakim
szlakiem prowadzi droga. Ważne, że wracając z gór jestem inny – chcę wierzyć,
że lepszy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)